W roku 2024 "enshittification" zostało uznane za słowo roku przez najważniejszy australijski słownik, Macquarie Dictionary. Za słowo roku mniej więcej w tym samym czasie uznało je też American Dialect Society. Ostatnio, we wrześniu, wrzucił je wraz z definicją na swój profil na Twitterze słownik Merriam-Webster. Post zrobił im kosmiczne zasięgi. Być może właśnie dlatego, że był został umieszczony akurat na Twitterze, a nie gdzie indziej. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Zobacz wideo Enshittification: tak big tech psuje własne produkty | Co to ma znaczyć
Według Macquarie Dictionary "enshittification" oznacza "stopniowe pogarszanie się usługi lub produktu poprzez ograniczanie jakości dostarczanej usługi, zwłaszcza w przypadku platformy online, wskutek zabiegania o zyski". Na polski najczęściej jest tłumaczone jako "gównowacenie", na zasadzie analogii z "lodowaceniem". Ten przekład zaproponował analityk gospodarki cyfrowej Jan Jęcz. Bywały też inne propozycje - np. "fekalizacja" albo "ugównolicenie" - ale to tłumaczenie Jęcza wydaje się najczęściej stosowane.
Trzy fazy gównowacenia
"Enshittification" to jeden z tych neologizmów, które mają jednego konkretnego autora. Ukuł go Cory Doctorow, kanadyjski pisarz, który oprócz tego, że publikuje powieści science fiction, to jest też aktywistą w dziedzinie technologii - ze starego rozdania, kiedy ludzie piszący o internecie byli raczej wolnościowymi idealistami niż tech bros od krypto i czatbotów. Doctorow w swoim eseju o TikToku tak opisał trzystopniowy proces gównowacenia:
Platformy umierają w taki sposób: najpierw są dobre dla użytkowników. Później zaczynają ich wykorzystywać, żeby zrobić dobrze swoim klientom biznesowym. Wreszcie wykorzystują także klientów biznesowych - po to, by zagarnąć wszystkie korzyści dla siebie. A potem giną. To właśnie nazywam gównowaceniem.Doctorow omawiał ten proces na przykładzie wielu platform: Amazona, TikToka, Facebooka. My weźmy Facebooka, bo w Polsce to będzie chyba najbardziej oczywiste. Dawno, dawno temu, jakieś piętnaście lat przed tym, nim piszę te słowa, Facebook był wspaniałym miejscem dla użytkowników. Wyświetlały ci się posty twoich prawdziwych znajomych. Pisało się status o tym, że deszcz pada, zjadłaś kluski albo sąsiad boruje w ścianie. Wstawiało się atrakcyjne zdjęcie, cztery osoby dawały lajka i człowiek czuł, że żyje. Wszyscy tam byli. Było super.
"Wszyscy tam byli" - i tutaj właśnie zaczynają się schody. Kiedy przekroczona została pewna masa krytyczna użytkowników, okazało się, że już w zasadzie nie da się nie korzystać z Facebooka. Trzeba by było uzgodnić ze wszystkimi znajomymi i potencjalnymi znajomymi, że chodźcie, rzucamy to i wszyscy zakładamy konto gdzie indziej, na jakiejś innej platformie. Wiadomo, że coś takiego nigdy by się nie wydarzyło. Wtedy Facebook wszedł w drugą fazę gównowacenia. Na naszych feedach narobiło się pełno postów z kont, który nie obserwowaliśmy. Na początku było wśród nich dużo firm medialnych, które Facebook wciskał użytkownikom, żeby klikali w artykuły i kierowali ruch do gazet, portali, blogów i tak dalej. W ten sposób te gazety, portale i blogi uzależniły się od Facebooka pod względem ruchu.
Wtedy nastąpił trzeci etap gównowacenia. Kiedy już publikacje były zależne od Facebooka pod względem ruchu, to Facebook go ograniczył. Najpierw zaczął zdecydowanie faworyzować teksty opublikowane w całości na portalu - takie ściany tekstu - kosztem postów, które zawierały linki innych stron. Chodziło o to, żeby cały ruch zostawał na Facebooku. Firmy medialne zaczęły płacić mu za promocję, żeby jakoś mimo wszystko przebić się w tym algorytmie. Jednocześnie w naszych feedach zaczęło się pojawiać coraz więcej reklam. Tanich i dobrze targetowanych, bo przecież Facebook miał o nas mnóstwo informacji. Wskutek tego sprzedawcy też uzależnili się od serwisu - w miarę jak coraz większa część ich obrotu pochodziła z reklam stamtąd. A wtedy Facebook mógł swobodnie zacząć podnosić ceny reklam, a sprzedawcy płacili - bo niewielu mogłoby sobie pozwolić na to, żeby z dnia na dzień stracić dziesięć czy dwadzieścia procent obrotu.
Dziś Facebook dla pewnej grupy demograficznej jest martwy. Portal został zapchany treściami, które sprawiły, że to, co było niewykonalne na pierwszym etapie enshittification, stało się rzeczywistością. Ludzie przestali tam zaglądać, pisać posty, scrollować feed. Ale to nie tak, że Mark Zuckerberg siedzi i pluje sobie w brodę, że mógł to wszystko inaczej rozwiązać i być lepszy dla użytkowników. W końcu wiele osób z Facebooka przeniosło się na Instagram - czyli inny portal należący do jego firmy.
Bezkarni giganci
Platformy mogą robić się coraz gorsze, bo kto im zabroni? Kiedy na tym samym rynku konkurują ze sobą setki czy tysiące małych podmiotów, to jest jakaś konkurencja. Kiedy całą branżą trzęsie kilka olbrzymich, absurdalnie bogatych spółek, obracającymi takimi pieniędzmi jak małe państwa, to jest to zupełnie inna sytuacja. Można wtedy samemu ustalać zasady gry - albo w tym małym gronie dogadywać się z innymi. A jeśli pojawia się jakaś potencjalna konkurencja, to giganty technologią nie konkurują, tylko ją kupują. Tak właśnie zrobił Zuckerberg z Instagramem - kupił go za horrendalną kwotę na bardzo wczesnym etapie rozwoju tej aplikacji.
W USA kiedyś miała już miejsce dość podobna sytuacja. Na przełomie XIX i XX stulecia, czyli w tak zwanym "pozłacanym wieku", Stanami trzęśli magnaci olejowi, stalowi, kolejowi. Ci ludzie wchodzili w zmowy, tworzyli monopole, dogadywali się - i robili nieprawdopodobne pieniądze, żyli jak królowie, wysyłali córki do Wielkiej Brytanii, żeby poślubiały hrabiów i baronów. W końcu sytuacja zaowocowała tym, że przez amerykański Kongres przeszły trzy ustawy antymonopolowe. I to się udało, chociaż wcale nie było takie pewne, czy da się je przeprowadzić. Na rok przed tym, jak przegłosowano pierwszą z nich, satyryk Joseph Keppler opublikował słynny rysunek zatytułowany "Szefowie Senatu". Widać na nim tych potężnych przemysłowców, monopolistów - upasionych, z wielkimi brzuchami - którzy patrzą karcącym wzrokiem na malutkich, malutkich senatorów.
Na innej karykaturze z epoki gigant paliwowy Standard Oil jest przedstawiony jako ośmiornica, która swoimi mackami zagarnia wszystko, czego dosięgnie - w tym prasę, Kapitol oraz Biały Dom.
Dziś, sto dwadzieścia lat później, też jest tak, że politycy wydają się bezradni. Albo wręcz jawnie sprzyjający ogromnym spółkom technologicznym, które nam psują internet. Wszyscy pamiętamy zdjęcia z zaprzysiężenia Donald Trumpa, na którym w pierwszych rzędach siedzieli baronowie technologiczni - Elon Musk, Jeff Bezos, Mark Zuckerberg. Wielkim patronem wiceprezydenta JD Vance'a jest Peter Thiel - miliarder, pierwszy zewnętrzny inwestor w Facebooka, mentor Marka Zuckerberga. W 2017 r. Thiel zatrudnił Vance'a w swojej firmie inwestycyjnej. Potem otoczył opieką jego karierę polityczną. Wydał piętnaście milionów dolarów na jego kampanię do Senatu. I to on przyprowadził go na jego pierwsze w życiu spotkanie z Donaldem Trumpem. Inna taka big techowa szara eminencja, Marc Andreessen, mówił w grudniu 2024 r., że on to "połowę czasu" spędza w Mar-a-Lago i tam doradza Trumpowi w takich tematach jak "technologia, biznes, ekonomia, zdrowie i sukces państwa". Więcej o hołdach, które technologiczni prezesi tego świata składali Donaldowi Trumpowi, przeczytacie w moim styczniowym tekście "Król Trump i siedmiu magnatów. Czego chce nowa amerykańska oligarchia".
Być może najlepszym przykładem tego, jakie apetyty mają cyfrowi baronowie, był "Big Beautiful Bill". To ustawa budżetowa, którą w maju procedował amerykański Kongres. W pierwotnej wersji ustawy - która przeszła przez Izbę Reprezentantów - znajdował się wciśnięty gdzieś daleko zapis o tym, że żaden stan przez dziesięć lat nie może w żaden sposób regulować "modeli i systemów sztucznej inteligencji". To był przepis na amerykańskie Black Mirror: władze stanowe przez 10 lat nie miałyby żadnego narzędzia, żeby jakkolwiek ograniczać nowe dystopijne pomysły związane z AI. W końcu w Senacie zapis wyrzucono z ustawy. Ale było blisko.
Renesans internetu jest możliwy
Czy wszystko to wygląda optymistycznie? Nie. Ale nie traćmy ducha. A przynajmniej Cory Doctorow każe nam go nie tracić. Jak mówi: gówniany internet, który mamy teraz w swoich komputerach i telefonach, to może być tylko przykry stan przejściowy między tym "starym dobrym internetem, który pamiętamy" a "nowym dobrym internetem, na który zasługujemy". I ma w tej sprawie konkretną propozycję. Według niego Unia Europejska mogłaby jedną zmianą prawną zrobić ogromną wyrwę w systemie, który pozwala platformom na gównowacenie swoich usług.
W Unii Europejskiej mamy kilka interesujących ustaw dotyczących cyfrowego świata. To np. Akt o rynkach cyfrowych - rozporządzenie, którego celem jest "zwiększenie konkurencji na europejskich rynkach cyfrowych poprzez uniemożliwienie dużym firmom nadużywania ich siły rynkowej". Czyli taki kaganiec - tak jak kagańcem były amerykańskie ustawy antymonopolowe z początku XX wieku. Mamy też - od sierpnia tego roku - unijną dyrektywę o prawie do naprawy. W niej z kolei chodzi o to, że producenci muszą zadbać, żeby po okresie gwarancji nadal dało się naprawić ich produkty. Ale żadna z tych regulacji - jak mówi Doctorow - nie idzie wystarczająco daleko. Bo żadna nie pozwala Europejczykom wystarczająco grzebać przy tym, jakie usługi dostarczają nam korporacje cyfrowe. W tej sprawie wciąż obowiązuje zapis dyrektywy z 2001 r. o tym, że państwa członkowskie zapewniają ochronę prawną przed obchodzeniem "środków technologicznych". Co to oznacza w praktyce? Że jeśli masz jakikolwiek produkt - czy to jest apka, czy smartfon, czy samochód, czy drukarka - i producent zmienia w nim oprogramowanie albo algorytm tak, że gorzej się go używa, że zachodzi gównowacenie, to nie można swobodnie tworzyć i rozpowszechniać technologii, które by to naprawiały.
Wyobraźmy sobie świat, w którym "środki technologiczne" nie są chronione. Facebook psuje algorytm i zaczynają ci się wyświetlać dziwne rzeczy, których nie chcecie? Nic nie szkodzi, bo jakiś europejski start-up robi wtyczkę, dzięki której możesz dalej mieć w feedzie tylko posty znajomych i treści z mediów. Do tego ma prawo reklamować tę wtyczkę i nie można jej arbitralnie usuwać ze sklepów z aplikacjami. Albo - inny przykład - jesteś kierowcą Ubera i algorytm, czyli twój cyfrowy pracodawca, zostaje zmieniony tak, żeby ukrywać przed tobą informacje o tym, ile zarobisz za dany kurs? Jeśli twój kumpel programista napisze kod, który to obchodzi, ty możesz z niego korzystać, a on - zarobić na swojej pracy. Albo - już ostatni przykład - kupujesz Teslę, ale nie podoba ci się wgrane oprogramowanie? Nie ma problemu, możesz dokupić u europejskiej firmy motoryzacyjnej pakiet zmian - mechanik bierze auto, usuwa domyślne oprogramowanie i instaluje inne, które sprawiają, że samochód lepiej odpowiada twoim potrzebom. Ta jedna jedyna zmiana prawna może powstrzymać proces gównowacenia. A jednocześnie dać potężną szansę rozwojową europejskim start-upom technologicznym.
To nie jest utopijna wizja. Kiedyś już tak było. W epoce stron internetowych, a nie zamkniętych aplikacji, można było sobie używać takich nakładek, jakie się komu podobały. Do dziś możemy mieć blokadę reklam w przeglądarce, ale już nie w aplikacji. We wczesnym Androidzie można było sobie zainstalować alternatywną wersję systemu operacyjnego, a starą baterię wymieniało się za 40 zł, bo można było zdjąć tył telefonu. To się zmieniło, ale można do tego wrócić. Gównowacenie zaszło nie dlatego, że dostępna technologia ma jakieś ograniczenia. Zaszło dlatego, że taka jest polityka cyfrowych gigantów. I może zostać odwrócone dzięki woli politycznej naszych przedstawicieli - o ile też znajdą w sobie wyobraźnię i odwagę.
"Co to ma znaczyć" to tworzony przez Martę Nowak solowy cykl materiałów w ramach podcastu "Co to będzie". Możecie go obejrzeć i posłuchać na YouTube, Spotify i Apple Podcasts. Na tych samych kanałach czeka na Was także pierwszy odcinek "Co mi to da" - solowego cyklu Miłosza Wiatrowskiego-Bujacza.





English (US) ·
Polish (PL) ·