Reklama 3 tysiące złotych na miesiąc.
- Poznaj swój Indeks Zdrowia! Odpowiedz na te pytania
- Więcej aktualnych wiadomości znajdziesz na stronie głównej Onetu
Magdalena Żmudziak, Medonet.pl: Był pan ratownikiem górniczym, brał pan udział w wielu akcjach nie tylko pod ziemią, ale i na powierzchni. Wiem, że waszym - górników - mottem jest: "Zawsze idziemy po żywych". No więc: czy zawsze?
Jan Jafernik, były ratownik górniczy: Zawsze, bez względu na okoliczności i zdrowy rozsądek. Dopóki nie dojdziemy do celu, zawsze mamy nadzieję, że idziemy po żywego kolegę. Nawet jeśli wiele przemawia za tym, że tam na dole raczej już nie ma szans, idziemy po swojego, na maksymalnych obrotach do samego końca.
Idziecie po żywych, ale w ostatecznym rozrachunku niestety często wydobywacie na powierzchnię tylko albo aż ciało kolegi.
Zdarzają się takie sytuacje i jak się idzie po kogoś, kto już nie żyje, to i tak trzeba być maksymalnie skupionym i działać z ogromną ostrożnością. Ratownictwo to jest w ogóle trudna sprawa: trzeba mieć odpowiednie predyspozycje — psychiczne i fizyczne, umieć opanować strach, pohamować lęk, i wrócić z akcji w całości.
Trzeba mieć w sobie trochę szaleństwa, żeby się zdecydować na taką pracę?
Szaleństwa, pokory, ale i szacunku do drugiego człowieka. W moim przypadku to ratownictwo nie pojawiło się nagle — ono we mnie siedziało od dawna, a może i od zawsze. Już jako dzieciak miałem ciągoty w tym kierunku, bo w wieku 16 lat zapisałem się do Ochotniczej Straży Pożarnej. W ogóle zawsze miałem "bzika" na punkcie pomagania innym. Jak szedłem w góry, to apteczkę zawsze miałem obowiązkowo w plecaku. Dużo czytałem o pierwszej pomocy, interesowałem się tym. A jak już zostałem ratownikiem, to zrobiłem kurs kwalifikowanej pierwszej pomocy.
"W górnictwie wszystko musi być na tip-top".Archiwum prywatne
Ale trzeba powiedzieć jasno — ratownikiem górniczym nie zostaje się dla pieniędzy. Oczywiście, zarabia się więcej, tym bardziej, jeśli jest się zawodowym ratownikiem w Centralnej Stacji Ratownictwa. Ale tu już nie ma miejsca na przypadek. Jeśli ktoś nie spełnia norm, to odpada. W górnictwie wszystko musi być na tip-top.
- Może cię zainteresować: Ratownik rozpoczął reanimację. "Jarek?! Co ty, k****, robisz? Przecież ten facet jest przytomny!". Finał wprawił ich w osłupienie [FRAGMENT KSIĄŻKI]
Zastanawiam się, czy to są jakieś szczególne cechy charakteru? Bo, z jednej strony, mówi pan, że to nie jest praca dla pieniędzy, a z drugiej to też totalne poświęcenie się drugiemu człowiekowi i za drugiego człowieka: bo można kogoś uratować, ale i można podczas takiej akcji zginąć.
To trzeba mieć we krwi. Ja sam miałem takie sytuacje, że podczas akcji widziałem, jak niektórzy ratownicy z kopalni nie dawali rady. Bywały przypadki, że stężenie metanu w kopalni sięgało 80 proc. I wiadomo, ratownik może w takiej sytuacji odmówić wejścia do kopalni, ale to jest praktycznie koniec jego kariery. Sam widziałem, jak ktoś niby przypadkiem stuknął maską, w konsekwencji czego szybka pękała, sprzęt był "niesprawny" i cały zastęp nie schodził do akcji. Bo w górnictwie nie da się wymienić jednego ratownika — idzie albo cała piątka, albo nikt.
Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideoTaki ratownik psychicznie długo nie pociągnie?
Nie pociągnie, bo warunki są ekstremalne — na dole temperatura jest wysoka, jest bardzo duszno, stężenia gazów jest ogromne. I jedyne, co człowiek może sobie w głowie poukładać, to to, że jakby coś się stało, to jego śmierć będzie szybka i bez bólu. Wystarczy jeden wdech tlenku węgla w takim stężeniu — i traci się przytomność na zawsze. A każdy się boi bólu, to normalne.
Czyli jednak w zdaniu, że jesteście szaleńcami, jest trochę prawdy?
Niektórzy mówią, że ratownicy to wariaci, że sami się pchają w niebezpieczeństwo. Ale ktoś to musi robić. Jest takie powiedzenie: "Tam, gdzie szczury uciekają, tam ratownicy wchodzą". I taka jest prawda. Taki jest ten zawód — czy to górnik-ratownik, czy nurek, czy strażak — zawsze ryzykujesz dla innych. Ja sam miałem taką sytuację w straży pożarnej — przyjechałem na miejsce, dom się palił. Pytam, czy ktoś jest w środku — mówią, że babcia leży na łóżku. Polali mnie wodą, wszedłem, wyniosłem ją na rękach. I jak tylko przekroczyłem próg, zawalił się strop. Więc trzeba mieć też trochę szczęścia. Albo — jak kto woli — opiekę z góry. Ja parę razy śmierci spod kosy uciekłem. Widocznie tak miało być.
"Wystarczy jeden wdech tlenku węgla w takim stężeniu — i traci się przytomność na zawsze".CSRG Bytom
Panie Janie, co czuje ratownik, kiedy wyciąga z kopalni żywego kolegę, kiedy akcja się udaje?
To jest uczucie nie do opisania. Brałem kiedyś udział w akcji podczas zawaliska na kopalni Kazimierz-Juliusz. Po trzech dniach udało nam się wydobyć dwóch zasypanych i był tam jeden taki górnik, to był już jego trzeci zawał w kopalni w karierze. Jak go wieźliśmy wagonikiem pod szyb, powiedziałem mu: "Chłopie, ty już więcej na dół nie zjeżdżaj, bo twój limit szczęścia się skończył". I rzeczywiście — po tym trzecim razie dostał rentę i już więcej nie zjechał pod ziemię.
To daje ogromną satysfakcję?
Tak, ale i ulgę, że limit szczęście się jeszcze nie wyczerpał. W tej akcji mieliśmy 163 metry po pochylni, wierciliśmy, żeby podać przysypanym górnikom powietrze, tym bardziej że tam była duża mulda, więc trzeba było puścić rurociągi, żeby woda zeszła. To było naprawdę niesamowite szczęście, ratownicy stanęli na wysokości zadania. Przewiercili się w ostatniej chwili i spuścili wodę, inaczej ci uwięzieni by się utopili. I to nie dlatego, że byli ranni — fizycznie nic im nie było — ale woda by ich zabiła. Jak już się do nich dotarło, a siedzieli tam trzy dni, to pierwsze, co — jeden chciał jabłko, a drugi zapalić. No ale wiadomo, na dole z papierosem to nie za bardzo (śmiech).
- Przeczytaj także: Szkolenia z samoobrony dla ratowników medycznych: nowe działania na rzecz bezpieczeństwa
Zadam zatem także to trudniejsze pytanie: jakie emocje towarzyszą wam, ratownikom, kiedy akcja nie kończy się po waszej myśli, kiedy tam, spod ziemi, z zawału lub pożaru, wyciągacie górnika, w którym nie ma już życia? Bo czasami wiecie, że idziecie "tylko" po ciało, ale czasami na powierzchnię wyciągacie żywego kolegę, po czym on umiera na górze. Co pan czuje w takich chwilach?
Miałem taki przypadek… Człowiek wtedy czuje żal, zadaje sobie pytanie: "Panie Boże, skoro pozwoliłeś go wydobyć, to czemu nie pozwoliłeś mu żyć?". No ale tak już jest. Ja wychodzę z założenia, że co komu pisane, to mu dane. A my, górale, wierzymy w Opatrzność. To taki ból, którego nie da się ukoić. Bo już się cieszymy, że go mamy, że jedziemy z nim na górę… A tu nagle — koniec. Różnica ciśnień robi swoje, do tego dochodzą wewnętrzne obrażenia, krwotok. I nic się nie da zrobić. To boli.
"Jak już się do nich dotarło, a siedzieli tam trzy dni, to pierwsze, co — jeden chciał jabłko, a drugi zapalić".CSRG Bytom
Inaczej się przeżywa taką śmierć, kiedy to jest młody człowiek?
Coś w tym jest. Pamiętam, jak kiedyś wyciągaliśmy z zawału chłopaka, miał 23 lata. Chciał odejść z kopalni, prosił dyrektora o natychmiastowe zwolnienie. Nie dostał go, musiał jeszcze przepracować dwa tygodnie. W ostatnim dniu wypowiedzenia przewróciła się sekcja obudowy przy ścianie górniczej. Zgniotło mu głowę. Za dwa tygodnie miał mieć ślub… Później ten dyrektor miał ogromne wyrzuty sumienia.
Myślał nad tym, co by było, gdyby?
Tak. Ale prawda jest taka, że przeznaczenia się nie da oszukać. Może ten chłopak wyszedłby z kopalni i potrąciłby go samochód? Jak coś ma się stać, to się stanie. I tyle.
Pewnie wiele osób nie wie, jakie warunki panują w kopalni. Co jest dla was największym problemem, kiedy schodzicie pod ziemię ratować innych? Czy to jest wszechogarniająca ciemność, brak świeżego powietrza, a może pył czy wysoka temperatura?
Ja to zawsze tłumaczę tak — znam wielu strażaków z Państwowej Straży Pożarnej, sam byłem ochotnikiem, i oni mówią: "No ale my też mamy niebezpiecznie". Jasne, mają. Tylko że jest jedna zasadnicza różnica — strażak na powierzchni może jeszcze uskoczyć, odsunąć się, jakoś zareagować. A pod ziemią? Tam już nie ma gdzie uciec. Jak idzie zawał albo wybuch metanu, to nie ma szans — nie uskoczysz. Zagrożenie zależy od akcji, ale jedno z najgorszych to metan. Jeśli stężenie przekroczy 5 proc. i mieści się w przedziale 5–15 proc., to tworzy się mieszanka wybuchowa. Potężna. Jak wtedy jeszcze dojdzie tzw. trójkąt wybuchowy — to wystarczy, że kamień zaiskrzy… i zbierają nas żyletkami.
Dlatego trzeba zachować szczególną ostrożność. Używa się specjalnych narzędzi, np. kilofów, które nie iskrzą. Bardzo drogich, ale bezpiecznych. Do tego dochodzi praca w aparacie tlenowym. Jak są trudne warunki cieplne — powyżej 30 st. C. — to ratownicy stosują wkłady chłodzące. W ogóle czas pracy w takich warunkach to osobna sprawa. Czasem liczy się już droga od wyjścia z bazy do miejsca akcji.
Co to znaczy?
Na przykład — mamy butlę z ciśnieniem 200 megapaskali, a na dojście do miejsca akcji zużyliśmy 60. To znaczy, że na powrót musi zostać co najmniej 120, bo nie ma opcji, żeby zabrakło tlenu w drodze powrotnej. Czyli na samą pracę zostaje praktycznie 20 jednostek tlenu. I bywają takie akcje, gdzie trzeba się zmieścić w godzinie i 20 minutach — bo tyle musi zostać na drogę powrotną. Takie są przepisy i tego się trzeba trzymać. Tu nie ma miejsca na kombinowanie — wszystko jest ściśle określone. Od tego jest zastępowy, to on pilnuje tego, kto ile tego tlenu zużywa. Bo każdy inaczej oddycha, szczególnie w stresie.
Przy akcjach zawałowych jest trochę inaczej — pracuje się może i w aparacie, ale nie mamy tego "akordeonu" na plecach, jak to się mówi w naszym żargonie. Jest wygodniej, ale z kolei ciężej, bo wszędzie dookoła jest masa żelastwa. Można sobie wyobrazić, jak to wygląda — jak wszystko się zawali, te rury, siatki osłonowe — to jedna wielka kupa stali i gruzu. I przez to trzeba się przedzierać. Najgorzej, jak ktoś tam jest uwięziony — wtedy trzeba budować tzw. chodnik ratowniczy. To specjalna konstrukcja, metr na metr, pobiera się materiał z boku, idzie taki mały taśmociąg ratowniczy, a przez rurę podaje się powietrze do środka. Robi się tzw. bramę.
I tu dochodzi jeszcze jedna ważna rzecz — ratownik nie może mieć klaustrofobii. Bo nawet jak normalnie w kopalni sobie radzi, to w takim chodniku ratowniczym może dostać "małpiego rozumu" i wtedy, choćby był świetnym górnikiem, to ratownikiem już nie będzie.
Czy to prawda, że jeżeli jednemu ratownikowi górniczemu zabraknie tlenu, to razem z nim wycofuje się cała grupa?
Tak, to prawda, jak trzeba, to się wycofujemy. Zastępowy jest od tego, żeby to kontrolować. Jeżeli jeden ratownik zużył 60 megapaskali, a inny w tym samym czasie już 90, to zastępowy ocenia, kto zużywa najwięcej tlenu — i to pod niego ustala moment wycofania. Bo zastęp jest nierozłączny i jeżeli jeden z nas ma problem, to wycofuje się cała piątka, oni nie mogą się rozdzielać. I nie ma opcji, że przyjdzie sztygar i powie: "Słuchaj, Jafernik, daj mi dwóch ludzi, bo musimy coś przenieść 400 metrów dalej". No nie. I nieważne, czy to sztygar, dyrektor, czy kierownik robót górniczych — zastępowy musi powiedzieć "nie", bo zastęp to jedność. I tego się nie rusza.
Przebywacie ze sobą mnóstwo czasu, polegacie na sobie, oddajecie w ręce kolegi swoje zdrowie, a nierzadko także i życie. Musicie sobie ufać, żeby móc powiedzieć: "Schodzę razem z tobą". Sprawdzacie się?
Tak, bez tego nie byłoby tego zawodu. Dam pani przykład — kiedy ktoś trafia do Centralnej Stacji jako oddelegowany ratownik zawodowy, to nie od razu jedzie na akcję. Taki nowy ratownik najpierw jest obserwowany, patrzymy, jak się zachowuje — nie tylko w pracy, ale i poza nią. Czasem nawet trzeba ocenić, jak taki ratownik zachowuje się na imprezie po kilku kieliszkach, bo on musi być sprawdzony pod każdym kątem.
"Zastęp jest nierozłączny i jeżeli jeden z nas ma problem, to wycofuje się cała piątka".Archiwum prywatne
Zdarza się, że prowokujecie konkretne sytuacje tylko po to, żeby sprawdzić, jak taki ratownik zareaguje w danej chwili?
Oczywiście, czasem specjalnie tworzy się sytuację konfliktową, żeby zobaczyć, jak zareaguje. Bo w akcji nie może być tak, że ktoś kogoś nie lubi i przez to coś zawali. Tu chodzi o życie. Takiego ratownika obserwuje się przez dwa miesiące. Na akcję rusza dopiero wtedy, kiedy wszyscy powiedzą: "Nadaje się".
A jeśli nie?
To wraca na kopalnię, a na jego miejsce przychodzi następny. Tu nie ma miejsca na sentymenty. Jeśli jest akcja, to kierownik decyduje, kto idzie w zastępie. Mówi wówczas do zastępowego: "Tacy i tacy idą — pasuje?". I zastępowy musi to zaakceptować, bo zna ludzi, wie, z kim się dobrze pracuje. I jak ktoś nie pasuje do zespołu, nie potrafi się dostosować, no to trudno. "Żegnaj Gienia, świat się zmienia". W tej pracy musi być pełne zaufanie — on musi ufać mnie, a ja jemu. Nie może być samowolki. Zastępowy to taki "tata" — odpowiada za wszystkich, ale też daje wsparcie. Mówi: "Robimy tak i tak", decyduje, kiedy się wycofać, na co uważać. Mówi: "Ty rób to, bo robisz to najlepiej, a ty mu pomóż".
Akcje nie muszą dotyczyć wyłącznie zawalenia górniczego, prawda?
Nie, nie muszą. Mamy trzy stopnie alarmu: jedynka to pożar, dwójka to zawał, a trójka to inna akcja. Miałem takich "innych" akcji w swoim życiu kilka. Na przykład na kopalni Bobrek była taka sytuacja — złodzieje przyszli kraść złom. Strażnik ich zauważył, a oni, bez żadnych skrupułów, popchnęli na niego pociąg. Przejechało mu nogi. I co? Trzeba było go wyciągać. Ratownictwo górnicze współpracuje blisko z Państwową Strażą Pożarną. Jak jest jakiś zawał, wybuch — jak ten w Piekarach — to też do akcji dołączają się ratownicy.
Zdarzyło się panu czuć, tak po ludzku, bezradnym, na przykład po nieudanej akcji?
Miałem taki przypadek. Dotarliśmy do chłopaka, który był przysypany do połowy. Dwóch innych było nieprzytomnych, ale on tak i rozmawiał z nami. Nie mogliśmy go wyciągnąć. Okazało się później, że miał przywaloną nogę, a ta noga była zakleszczona między torami. Zaczął płakać, błagać: "Nie odchodźcie, nie zostawiajcie mnie". Ale dostaliśmy polecenie — możliwy wtórny zawał, trzeba się wycofać. Kiedy wróciliśmy drugi raz, już nikt nie żył. Powiedziałem sobie wtedy, że gdyby przyszło polecenie, to ja bym mu tę nogę odrąbał. No ale nikt nie podejmie takiej decyzji.
Są takie akcje, w których człowiek czuje totalną bezsilność. Zadaje sobie pytanie: "Dlaczego?". Tak było choćby podczas akcji na hali MTK w Katowicach, w której brałem udział. Nie wszyscy tam zginęli od przygniecenia — niektórzy po prostu zamarzli. I to była właśnie ta bezsilność. Pamiętam, jak z moim zastępem wyciągaliśmy młodych strażaków, których przywieźli z Częstochowy. Jeden z nich był przygnieciony rurą — zanim go można było wyciągnąć, trzeba było tę rurę rozprężyć. A w tym czasie jego telefon cały czas dzwonił — to była żona… Ale przecież nie odbiorę i nie powiem im, że mąż nie żyje. Od tego są inne służby, które jadą z psychologami. I była też taka kobieta… Rozebrała się do bielizny, żeby przykryć swoją wnuczkę, która miała może pięć, sześć lat. Dziewczynka przeżyła, ale babcia zamarzła. To był heroizm. Niewyobrażalny. Tam było minus 20 st. C, one leżały pod blachą.
"Jak będzie wszystko w sobie tłumił, to albo skończy z zawałem, albo — jak to się mówi po górniczemu — dostanie szmergla".CSRG Bytom
Mówi pan, że jest pan od tego, żeby ratować, brać udział w akcji. Posłańcem złej nowiny dla rodzin osób poszkodowanych jest ktoś inny, najczęściej psycholog. Ale wy także przeżywacie różne stany emocjonalne, zwłaszcza że odpowiadacie za życie innych, ale i narażacie także swoje. Jak sobie radzicie z problemami psychicznymi? Bo zakładam, że one nie muszą się pojawić, ale mogą.
Ja jestem twardy góral, potrafiłem sobie z tym poradzić sam, więc nigdy nie korzystałem z pomocy psychologa, ale przy trudnych akcjach ratowniczych mamy go do dyspozycji. I to nie jest żadna słabość — po prostu każdy ma inną psychikę. Bywało, że po trudnej akcji ratownicy z kopalni rezygnowali, załamywali się. To naprawdę nie jest łatwe. Ja sam przez pewien czas budziłem się w nocy z krzykiem, że kopalnia się wali, szarpałem żonę, kazałem jej uciekać. Dostawałem wtedy w łeb i opamiętywałem się, ale te trudne doświadczenia z kopalni długo nie chcą wyjść z głowy.
Jaka akcja była dla pana najtrudniejsza, najniebezpieczniejsza? Albo po prostu taka, którą pan zapamiętał jako właśnie "tę" akcję ratunkową.
Na pewno jedną z pierwszych akcji, która mocno we mnie została, była ta z chłopakiem, którego nie udało się uratować. To zostaje w człowieku. Ale hala MTK w Katowicach… to była jedna z najtrudniejszych spraw. My byliśmy tam w ciągu pierwszych 15 minut. Wrzask, krzyk, płacz dzieci, wszędzie krew, totalny chaos. To była pierwsza taka akcja w Polsce — nikt nie wiedział, z czym mamy do czynienia. I w tym wszystkim był jeden mężczyzna, który chodził oszołomiony po gruzach i szukał gołębia. To było jak jakiś symbol. Był też taki obraz, który do dziś mam w głowie — przedstawia mężczyznę, któremu zabrakło pół kroku, żeby uciec. Jedną nogą był już za progiem, a mimo to żelastwo przygniotło go w drzwiach.
Albo akcja po zapaleniu metanu, to było na Halembie. Tam byli młodzi chłopcy, 21–22 lata, pracownicy ze spółki. Niektórzy byli w trampkach. Zginęli po wybuchu pyłu węglowego… To już zupełnie inna skala tragedii, kiedy zapali się pył, to człowiek dosłownie odparowuje. Można to porównać do rysunku dziecka — głowa, rączki, brzuszek. Tyle z niego zostaje. Dorosły człowiek ma wtedy rozmiar trzyletniego dziecka, tak silna jest ta eksplozja. Takie zwłoki widzą tylko ratownicy górniczy, Wyższy Urząd Górniczy i prokurator.
Panie Janie, czy ratownicy płaczą?
No jasne, że płaczą. Tylko każdy stara się to robić gdzieś na osobności, samemu. Ale czasami nie wytrzymujemy, jak każdy, bo zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy, a jednak nie dotarliśmy do żywego. To nie są łzy słabości, ale bezsilności. Bo człowiek musi jakoś odreagować. Jak będzie wszystko w sobie tłumił, to albo skończy z zawałem, albo — jak to się mówi po górniczemu — dostanie szmergla. Więc ja też potrafiłem się rozpłakać. I choć ktoś by powiedział: "Twardziel z niego", to jednak… no właśnie. Nawet twardziel czasem musi się wypłakać, kiedy coś idzie nie tak.