"Nie byłem pod tymi adresami, nie znam tych osób. Niczego nie chciałem kupić, nie miałem na to pieniędzy. Raz zadzwoniłem z ciekawości, jak zobaczyłem ogłoszenie. Byłem ciekawy, ile kosztują takie domy" - przekonuje Jerzy B., gdy zimą 2014 roku prokurator przedstawia mu zarzuty dokonania dwóch brutalnych zabójstw. Mordował właścicieli domów, które wystawione były na sprzedaż. Pościg za tajemniczym "zabójcą z ogłoszenia" trwał ponad rok.
Konkretny kupiec
22 lutego 2013 roku Jerzy, emerytowany internista, wiezie swoją drugą żonę do pracy. 71-latek opowiada kobiecie, że o 18 ma się spotkać z człowiekiem, który chce od niego kupić dom przy ulicy Fucika. Nieruchomość przez lata podnajmował różnym osobom. Robiło się to męczące. Wolałby sprzedać i mieć spokój. Wystawia ogłoszenie, na które odpowiada bardzo konkretny kupiec. Żona zapamięta, że mąż jest oczarowany tym człowiekiem, wcześniej się już spotkali. To jakiś gracz giełdowy, człowiek biznesu, ponoć od lat kupuje nieruchomości. Tę przy Fucika też chętnie przejmie, ale potrzebuje się naradzić z architektką. Ta ma przyjechać z Gdańska właśnie 22 lutego i ocenić ile funduszy trzeba przeznaczyć na remont. Jerzy pokłada w tym człowieku ogromne nadzieje.
Wieczorem Krystyna (imię zmienione) wraca do mieszkania na Woli, które dzieli z Jerzym. Męża nie ma, a jego telefon, jak informuje ją operator sieci, jest "poza zasięgiem". To nietypowe dla niego, o tej porze zawsze był już w domu. Krystyna dzwoni do córki, która mieszka blisko Sadyby. Wysyła ją do domu przy Fucika, zastanawia się, czy Jerzy tak się zagadał z klientem, czy może zasłabł, pokonując schody w piętrowym domu.
Nie wiem, jak ci to powiedzieć
- Jurek jest jeszcze na Sadybie, światło się pali - Małgorzata (imię zmienione) informuje matkę przez telefon. Dom jest rozświetlony, furtka jest otwarta.
- Wejdź tam - instruuje rodzicielka.
- Nie wejdę, może jeszcze rozmawia z tymi ludźmi - odpowiada. W końcu jednak wchodzi, woła "Jurek!" od progu. Cisza.
Kobiety są wystraszone, więc Małgorzata, nie rozłączając się z matką, idzie do sąsiada. Prosi go o asystę i do domu wchodzą ponownie razem. Jerzego znajdują w piwnicy.
- Nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale... Jurek chyba nie żyje – mówi przerażona córka Krystyny.
Piwnica nie była miejscem zbrodni. Mężczyzna zginął od ciosów nożem, a krew Jerzego ujawniono na parterze, w salonie. Śledczy są pewni, że ofiara została przeniesiona po zbrodni. Sprawca zadał sobie też trud, by zwłoki ułożyć w odpowiedni sposób. Są podejrzenia, że umalował czymś Jerzemu twarz, bo skóra jest zabarwiona na żółto. Dopiero wiele miesięcy później okaże się, że był to gaz, którego sprawca użył podczas ataku. Jest także jeden bardzo dziwny element. Morderca zostawił przy ofierze kuchenny nóż, który nie był narzędziem zbrodni. Wygląda to jak inscenizacja.
Niczego nie skradziono, więc motyw rabunkowy odpada jako pierwszy. Przy zwłokach jest portfel z dokumentami i pieniędzmi. Podejrzenia padają więc na byłą żonę, ale ta od lat nie miała z Jerzym żadnego kontaktu. Na celowniku jest także były najemca domu, który ma rzekomo powiązania z półświatkiem, ale tu też pudło. Jerzy nie miał też żadnych wrogów. Żaden pacjent przez cztery dekady pracy internisty nie złożył na niego skargi. Mężczyznę uważano za osobę serdeczną, pomocną i niekonfliktową.
Policja robi więc listę architektek z Trójmiasta i ustala, czy którakolwiek odwiedziła posesję przy Fucika na zlecenie tajemniczego biznesmena. W końcu jest jasne, że właściciela willi zamordował mężczyzna, który przyjechał obejrzeć nieruchomość. Nie wiadomo jednak kim był, ani jak wyglądał. Nikt go nie widział.
Profil zabójcy
Policja zwraca się do zespołu psycholożek śledczych, które sporządzają tzw. profil nieznanego sprawcy wyłącznie na podstawie akt sprawy. Nawet najlepiej wysprzątane miejsce zbrodni wiele mówi o zabójcy i jego psychologicznych potrzebach.
Kim jest człowiek, który zadał Jerzemu sześć razów nożem? Osobą inteligentną, łatwo nawiązującą relacje międzyludzkie, najpewniej z zaburzeniami emocjonalnymi. Wykorzystuje elementy socjotechniki do manipulowania innymi, zaspokajania własnych potrzeb. Doskonale potrafi rozpoznać teren. Proponuje wieczorową porę spotkań, tłumacząc się licznymi obowiązkami w godzinach pracy. Potrafi wzbudzić zaufanie, tworzy wizerunek osoby powiązanej z finansami, zamożnej i wiarygodnej. Podnieca go utrzymywanie więzi z ofiarą, zależność i dyspozycyjność tych osób.
Psycholożki są pewne, że ten człowiek lubi dominować, wzbudzać lęk i boi się utraty kontroli. Bardzo prawdopodobne, że zabija dla samej przyjemności pozbawiania życia ofiary. Rozkoszuje się procesem wkradania się w łaski, zdobywania zaufania, a następnie straszenia i podporządkowywania, już "w momencie kulminacyjnym". Świadczą o tym ślady, które użyty do zbrodni nóż zostawia na brodzie 71-letniego internisty. Sprawca szantażował ofiarę, trzymając go "na muszce".
Z opinii psychologicznej wynika coś jeszcze bardziej przerażającego. Wiele wskazuje na to, że zabójca od lat fantazjował o zbrodni, dlatego tak doskonale ją zorganizował. "Działał metodycznie, jak łowca" - piszą ekspertki.
"Sprawcą może być mężczyzna w wieku 35-45 lat, pochodzi z rodziny kompletnej, z klasy średniej, jest samodzielny, ale ma poczucie własnej bezwartościowości. Aktualnie przeżywa życiowy kryzys (…) Może nienawidzić osób, które odniosły sukces, traktuje te osoby przedmiotowo, w kontaktach personalnych pewny siebie, jest uwodzicielski, manipulacyjny, próbuje się utożsamiać z grupą społeczną, która jest dla niego atrakcyjna, ubiera się tak, żeby zdobyć zaufanie. Emocje kontroluje do momentu, gdy wszystko idzie zgodnie z planem i gdy realizuje fantazje. Opór ofiary może u niego wywołać eskalację agresji" – napisały ekspertki. Najprawdopodobniej wybrał Mokotów, bo tu się wychował, albo obecnie tu mieszka. I czuje się tu bezpiecznie.
Prokuratura przedłuża śledztwo, ale miesiącami tropów brak. Tymczasem, na Ursynowie, ginie kolejna osoba.
Przyjeżdżaj, dramat!
Elżbieta żyje z mężem jak pies z kotem. Motywem przewodnim ich gasnącego małżeństwa są kłótnie i wypominki o zdrady, których ślubny dopuścił się ze znajomą kwiaciarką. Żyją niemal osobno, śpią w osobnych pokojach, ale łączy ich nieruchomość przy ulicy Czapli, na Ursynowie. Dom stoi pusty od grudnia poprzedniego roku. Chcą go wynająć albo sprzedać, a umawianie potencjalnych klientów jest zadaniem Elżbiety.
Para widzi się ostatni raz 27 sierpnia, on wychodzi z mieszkania, ona zostaje. Kobieta następnego dnia spotyka się jeszcze z córką, która zapamięta, że mama cieszy się na negocjacje z przedstawicielem austriackiej firmy. Dzwonił z zastrzeżonego numeru, nie chciał podać do siebie namiarów. Mówił, że to służbowy i on będzie dzwonił wtedy, kiedy mu wygodnie. Ela poznała go jakiś czas wcześniej, mężczyzna zrobił pomiary i zdjęcia, planował własne aranżacje. Koleżanki pytają, czy Ela się nie boi tak sama spotykać z obcym człowiekiem wieczorami. Ale ona obraca to w żart, bo taki elegancki i wypachniony biznesmen to bezpieczne towarzystwo. Jest pewna, że dobije z nim targu.
Na spotkanie 28 sierpnia Elżbieta idzie elegancko ubrana: czerwony żakiet i żółta bluzka, jasne spodnie i letnie półbuty - opisze córka, gdy później przesłucha ją policja.
Gdy dwa dni później Elżbiety nadal nie ma w domu, męża to wcale nie dziwi. Ona często wyjeżdża na działkę za miasto i rzadko mu się tłumaczy. Nie tęskni, ale tym razem naprawdę się wścieka. Dzwonią ludzie zainteresowani kupnem segmentu przy Czapli, a ona gdzieś zniknęła! Zirytowany rusza na Imielin, żeby przyjąć gości. Dziwi się, gdy pod posesją zauważa opla żony. W domu światła są zgaszone. Mężczyzna na podłodze w korytarzu zauważa sylwetkę Elżbiety. Szturcha ją stopą w łydkę i mówi "Co tak leżysz? Wstawaj! Nie wygłupiaj się?". Żona ani drgnie. Wyczuwa, że jest sztywna. Mężczyzna natychmiast dzwoni do córki.
"Przyjeżdżaj, dramat!" – krzyczy do słuchawki.
"Coś z mamą? Nie żyje?" – pyta rozmówczyni, bo matka leczyła się na depresję.
Ojciec nie jest pewny statusu Elżbiety. Po rozświetleniu domu zauważa jednak, że kobieta leży w kałuży własnej krwi, ma obitą twarz, wybite zęby i rany od noża. Jej nogi i ręce są skrępowane taśmą. Widać, że przed śmiercią stoczyła nierówną, brutalną walkę. Wezwane na miejsce pogotowie odnotowuje, że 62-latka zmarła wiele godzin przed ujawnieniem zwłok. Policja natychmiast bierze pod lupę męża. Z notatki, którą znalazłam w aktach wynika, że wydał się on funkcjonariuszom "emocjonalnie niewzruszony". Mężczyzna ma także stary jak świat motyw - zdrada, widmo rozwodu, podział majątku. Ten ma jednak solidne alibi i niczego mu nie można zarzucić.
Sprawca kradnie portfel kobiety i w dniach 28 oraz 29 sierpnia wypłaca kilka razy po 500 złotych z bankomatu przy Targowisku na Dołku. Kamer w pobliżu brak, niemożliwym jest ustalenie wizerunku. Policja szuka innych zbrodni, których w dokonano w podobny sposób. Na celowniku śledczych przez moment jest młody mężczyzna z Opola, oskarżony przez tamtejszą prokuraturę o zabójstwo kobiety, która miała wynająć mu mieszkanie. On zarzeka się, że nie był w Warszawie i nie zna ofiar, co okazuje się prawdą. Nie pasuje do śladów pozostawionych na miejscu. Pod paznokciami Elżbiety ujawniono czyjeś DNA. Ten sam materiał był także na baterii kuchennej, torebce denatki oraz na taśmie klejącej, którą skrępowano kończyny 63-latki.
Kryminalni kojarzą mord na Imielinie z dramatem z lutego. Tę zbrodnię coś jednak odróżnia od poprzedniej. Jest brutalniej, jakby bardziej niedbale. Policyjne psycholożki uważają, że czynu dokonała ta sama osoba. Prawdopodobnie agresja eskalowała, bo kobieta stawiała opór i się broniła. Skoro zabił dwa razy, bardzo prawdopodobne jest, że zabije ponownie.
Halo, tu zabójca
Ten sam człowiek, który dzwonił do Elżbiety, dzwonił też do innych osób. Jednym opowiadał, że szuka mieszkania dla siebie, innym, że dla swojej mamy. Wszystkim plecie, że jest bardzo zajętym biznesmenem i może się spotykać tylko późnym wieczorem. Rozmówców dopytuje o monitoring w budynku, ochronę. Tłumaczy, że zależy mu na bezpieczeństwie. Często nie pojawia się na umówionych spotkaniach. Policja przesłuchuje wszystkie osoby, do których dzwonił morderca z ogłoszenia. Okazuje się, że ktoś nagrał rozmowę i udostępnia ją śledczym.
Wiadomo już, jak brzmi głos zabójcy. Wiadomo też, że dzwoni z około dwudziestu różnych kart SIM, ale aparaty telefoniczne ma tylko dwa. Obecnie oba są poza zasięgiem. Były włączane na krótko przed zabójstwami i wyłączane tuż po nich. Ale policja ma je na celowniku. Po wielu miesiącach ciszy następuje przełom. 26 lutego 2014 roku, niemal rok od pierwszej zbrodni, do telefonu o śledzonym numerze IMEI została włożona karta SIM. To mężczyzna. Dzwoni w sprawie ogłoszenia o wynajmie domu przy ulicy Krasnowolskiej na Ursynowie. Bingo!
Użytkownik telefonu wysyła także SMS-a do Zbigniewa, a następnie do Małgorzaty. Chodzi o opłaty za internet. Brzmi jak prywatna korespondencja. Okazuje się, że łączą ich więzy rodzinne. Ona jest byłą żoną Jerzego B., a Zbigniew jego kuzynem. Niewysoki, siwy pan z dłuższymi włosami w niczym nie przypomina niebezpiecznego, seryjnego mordercy. Od pierwszych dni marca jest obserwowany w dzień i w nocy, policja chce go zatrzymać na gorącym uczynku, ale funkcjonariusze boją się, że mógłby jednak zdążyć kogoś skrzywdzić.
11 marca, około godziny 18.50, śledzona przez stołecznych kryminalnych toyota carina należąca do B. stoi zaparkowana w Alei KEN. On siedzi w środku, nie wiadomo, co planuje. Zatrzymuje go siedmiu policjantów. Sprawca jest w szoku, próbuje tłumaczyć, że został z kimś pomylony. Wyjaśnia, że siedzi od godziny w samochodzie, bo nocuje w mieszkaniu kuzyna bez jego zgody. Czatuje, żeby upewnić się, że tamtego nie ma w domu. Ma przy sobie dwie komórki. To telefony, z których dzwoniono do zamordowanego internisty i do Elżbiety.
Zadzwoniłem z ciekawości
"Nie byłem pod tymi adresami, nie znam tych osób. Niczego nie chciałem kupić, nie miałem na to pieniędzy. Raz zadzwoniłem z ciekawości, jak zobaczyłem ogłoszenie. Byłem ciekawy, ile kosztują takie domy" – przekonuje Jerzy B., gdy zimą 2014 roku prokurator przedstawia mu zarzuty dokonania dwóch brutalnych zabójstw. W Prokuraturze Apelacyjnej w Warszawie do protokołu dyktuje swój życiorys.
"Prosperowałem dobrze do 2008-2009, potem nastąpił krach na giełdzie. W spadku dostałem też długi po ojcu, który grał w totolotka i u bukmachera. Gdy zmarł, moja mama prosiła mnie o pomoc w spłacaniu kredytów, płaceniu rachunków" – wyjaśniał. Pracował u kuzyna w hurtowni wyrobów metalowych, później prowadził firmę sprzedającą kołki rozporowe. Kupił też sklep z dekoracjami do wnętrz i prowadził go przez kilka lat. Oprócz tego zrobił kurs maklerski i grał na giełdzie. Potrafił barwnie opowiadać o tym, jak inwestuje i pomnaża majątek. Ludzie pożyczali mu pieniądze, które obiecał zwrócić z nadwyżką. Tak narobił sobie około 400 tysięcy złotych długów.
Na wszystko miał wyjaśnienie. Telefony, użyte do kontaktu z ofiarami, kupił na bazarku przy Grójeckiej. Musiał mieć dwa, bo w związku z zadłużeniem wydzwaniali do niego wierzyciele. Nie wiedział, że ktoś wcześniej skorzystał z nich do popełnienia przestępstwa. Trudno mu było dyskutować z nagraniami z monitoringu, na których widać jak trzyma telefon przy uchu w momencie, w którym trwała rozmowa z zamordowaną później Elżbietą. Jeszcze trudniejsza do zakwestionowania stała się kwestia wyników badań DNA. To ślady genetyczne Jerzego B. ujawniono pod paznokciami kobiety, na jej torebce i w kuchni. W jego mieszkaniu znaleziono też pręty, kamizelki z napisem "policja", kajdanki i gaz pieprzowy oraz paraliżujący, którymi – jak się później okazało – zostały spryskane ofiary przed śmiercią.
Pan Porażka
Jerzy B. trafia do aresztu w połowie marca 2014 roku. Jego krewni i znajomi są zaskoczeni, gdy słyszą od prokuratora, o co B. jest podejrzany. Nie mają o nim najlepszego zdania, ale o agresję nikt go nie podejrzewał. Ich zeznania jednak doskonale pasują do portretu psychologicznego sprawcy, przygotowanego przez policyjne ekspertki.
"Jurek jest człowiekiem zakompleksionym, miał pretensje do losu, że inni mają lepiej niż on, a nie zasługują" – mówi jego kuzyn Zbigniew. Dodaje, że Jerzy B. lubił robić z siebie ofiarę losu, opowiadał o życiowych tragediach i wzbudzał w bliskich litość. To właśnie dlatego ludzie pożyczali mu pieniądze. Pokładali w nim nadzieje i chcieli, żeby się odkuł. Zbigniew o kuzynie mówi, że jest nerwowy, zawzięty i obraża ludzi, ale "nigdy nikogo nie uderzył" – podkreśla.
Żona postrzega go jako przeciętniaka i nieudacznika, osobę życiowo nieporadną. "Nie miał zainteresowań" – odnotowuje. Mówi też, że mąż pochodził z rodziny, w której unikało się rozmów o problemach i on sam nigdy się nie zwierzał, że coś go trapi. Wręcz przeciwnie. Wkładał dużo energii w to, by utrzymywać pozory, że jest silny i sobie radzi. Umiał długo wytrzymywać w napięciu, które rozładowywał przez szybką jazdę samochodem albo granie na giełdzie. "Miał chęć pokazania się przed światem, bywał przykry, umiał wymuszać i stosować drobne manipulacje" – czytam w aktach.
Ogrzany w blasku innych
Jerzy B. nie chciał wziąć udziału w badaniu sądowo-psychiatrycznym. Według zespołu, który wydawał w jego sprawie opinię, cały czas kontrolował swoje wypowiedzi i wpatrywał się w lekarza. Padło kilka zdań, które nie pozostawiają wątpliwości, jakim jest człowiekiem.
Urodził się w 1962 roku w Warszawie i ma wykształcenie średnie, choć wszystkim podaje, że wyższe, bo dwukrotnie podejmował studia. Przyznaje, że wykorzystywał innych do osiągania swoich celów. To również w "innych" upatruje źródła swoich problemów życiowych. To przez "nich" nie wiodło mu się w finansach. To przez niedobrego zięcia, którego nigdy nie zaakceptował, córka zaszła w ciążę i urodziła chore dziecko. Za największą porażkę jednak uważa rozwód, nigdy się z tym nie pogodził. W badaniu przedstawia się jako praworządny, pomocny, chroni pozytywny obraz swojej osoby. W toku śledztwa ustalono, że żona wyrzuciła go z domu, bo robił awantury.
Eksperci zauważyli u niego wytrenowaną autoprezentację, izolację od własnych potrzeb i wrogość wobec osób, które osiągnęły w życiu więcej. Jednak to właśnie w takim towarzystwie chciał się obracać, jakby byli przepustką do lepszego życia. Nawet w zakładzie karnym zaczął lgnąć do przestępców z pierwszych stron gazet. Z akt wynika, że B. siedział z jednej celi z Wojciechem G., księdzem oskarżonym o pedofilię. "Nie sposób nie dostrzec, ze ta osoba stanowiła dla B. swego rodzaju autorytet. Dzięki znajomości z nim korzystał z przywilejów aresztowych" – napisali biegli. To osobowość narcystyczna, manipulująca, makiawelistyczna - ocenili.
Jerzy B. do zbrodni się nie przyznał, więc na pytanie o motyw trudno odpowiedzieć jego słowami. Psychiatrzy i psychologowie podejrzewają, że do zabójstw doszło "najprawdopodobniej wskutek znacznej kumulacji napięcia psychicznego u osoby z nieprawidłową strukturą osobowości uruchamiającą silne mechanizmy kompensacyjne takie jak zaprzeczanie, racjonalizowanie fantazjowanie". To pokrywa się z zeznaniami świadków. W miesiącach, kiedy zginęli Jerzy i Elżbieta rodzina zauważyła, że był bardziej napięty, wycofany, trudniej się było z nim porozumieć. Już w Boże Narodzenie 2013 roku jego córka odnotowała, że ojciec jest "jakiś inny".
"Można spodziewać się, że doszłoby do kolejnych zabójstw, a sprawca doskonaliłby modus operandi. (…) Ocena behawioralna wskazuje, że sprawca był zabójcą uczącym się, dopiero doskonalącym swój sposób działania" – podkreślili biegli.
Bez cienia wątpliwości
Proces rusza jesienią 2015 roku. - Nie jestem mordercą. Nie wiem, dlaczego się tutaj znalazłem. To wynik szeregu pomyłek i błędów, które - mam nadzieję - w trakcie procesu sądowego się wyjaśnią - mówi na początku procesu. Już w grudniu Jerzy B. zostaje skazany na dożywotnie pozbawienie wolności. Ma także zapłacić 100 tysięcy złotych wdowie po Jerzym i pokryć koszty procesu: aż 192 tys. zł. Wyrok Sądu Okręgowego w Warszawie utrzyma później w mocy sąd odwoławczy.
"Rozważania doprowadziły sąd do stanowczych wniosków, że obu zarzucanych czynów dopuścił się oskarżony. Pozostaje zatem na koniec zadać pytanie: Dlaczego takich zbrodni dokonał? Co myślał, co czuł, czym się kierował, zwodząc swoje ofiary, manipulując nimi i zadając śmiertelne razy? Co chciał przez śmierć pokrzywdzonych zmienić, osiągnąć?" – pytał w uzasadnieniu sędzia Paweł Dobosz z Sądu Okręgowego w Warszawie, ale za chwilę podkreślił, że byłoby obrazą dla cierpienia pokrzywdzonych, gdyby sąd próbował zrozumieć i tłumaczyć B. z jego zbrodni.
Sędzia Dobosz podkreślał, że sąd nie może mieć cienia wątpliwości, przypisując komukolwiek dokonanie dwóch zbrodni. Nie można wymierzać dożywotniego pozbawienia wolności, nie mając całkowitej pewności. Ta pewność w przypadku B. była stuprocentowa. Brak wątpliwości, brak okoliczności łagodzących.
Czym jest sprawiedliwość
W aktach sprawy Jerzego B., które czytałam w Sądzie Okręgowym w Warszawie, próżno szukać wzmianek o jego życiu w zakładzie karnym. On do sądu nie pisze, sąd się nim nie interesuje. Widziałam jednak, że akta tej wyjątkowo ciekawej kryminologicznie sprawy wypożyczała Krajowa Szkoła Sędziów i Prokuratorów w Krakowie. We wniosku napisano, że materiały będą wykorzystane w celach dydaktycznych. Młodzi prawnicy mogą na tym przykładzie przekonać się, czym jest prawdziwe zło. I zobaczyć triumf sprawiedliwości, którą w przyszłości sami będą wymierzać.






English (US) ·
Polish (PL) ·