Reklama 3 tysiące złotych na miesiąc.
W ostatnią niedzielę o poranku nie było nam w Polsce za wesoło. Kilka godzin wcześniej Stany Zjednoczone dołączyły do izraelskiej wojny z Iranem. Amerykańskie samoloty zrzuciły bomby na trzy ośrodki atomowe: w Fordo, Natanz i Isfahanie. "Chcę podziękować izraelskiemu wojsku za fantastyczną robotę, a przede wszystkim dziękuję wielkim amerykańskim patriotom, którzy pilotowali dziś nasze wspaniałe maszyny - i całej amerykańskiej armii za przeprowadzenie operacji o skali, której świat nie widział od wielu dziesięcioleci" - powiedział Trump w krótkim przemówieniu. Decyzję o bombardowaniu Iranu prezydent podjął z całkowitym pominięciem Kongresu (czyli tego ciała, które według prawa Stanów Zjednoczonych decyduje o przystąpieniu do wojny). Reakcja? W klasie politycznej głosy sprzeciwu były nieliczne. Impeachment, do którego wezwała Alexandria Ocasio-Cortez, pozostaje w sferze pobożnych życzeń. Król Trump coś postanowił, król Trump to zrobił - i dziś królowi Trumpowi wszyscy wiwatują.
Zobacz wideo Trump dostał Boeinga od Kataru i przerobi go na Air Force One
USA. Murem za Trumpem i murem za izraelskim mundurem
"Po pierwsze Ameryka, po pierwsze Amerykanie". Pamiętacie czasy, kiedy tak brzmiała naczelna dewiza JD Vance'a? Pamiętacie, jak Vance był czołowym izolacjonistą w partii Trumpa? Jak mówił, że nic go nie obchodzą granice Ukrainy? Jak tworzył w Senacie koalicję na rzecz odrzucenia pakietów pomocowych dla Kijowa? No to obejrzyjcie sobie, jak teraz wiceprezydent Vance bez mrugnięcia okiem tłumaczy, że kiedyś amerykańskie inwazje na Bliski Wschód były złe, a teraz, z Trumpem, są super.
Empatyzuję z Amerykanami, którzy po 25 latach wplątania w sprawy Bliskiego Wschodu są wyczerpani. Rozumiem ich obawy. Ale różnica jest taka, że dawniej mieliśmy głupich prezydentów. A teraz mamy prezydenta, który faktycznie wie, jak realizować amerykańskie cele w zakresie bezpieczeństwa narodowego.Doły ruchu MAGA zachowują się podobnie. Niech za przykład posłuży nam Laura Loomer - bardzo kontrowersyjna influencerka, którą zresztą Trump obwoził ze sobą w kampanii. W ubiegłym roku, kiedy konkurentka Trumpa w prawyborach, Nikki Haley, wezwała do bombardowania Iranu, Loomer płomiennie argumentowała, że takie podburzanie do wojny przyniesie śmierć amerykańskich żołnierzy. "Jedyną osobą, która dowiodła, że nie wywoła więcej wojen, jest Donald Trump. Donald Trump to ten kandydat, który stoi za pokojem" - pisała. W tę sobotę wieczór Trump pokazał, jak stoi za pokojem, a w mediach społecznościowych Laury Loomer zagrała zgoła inna melodia. "Prezydent Trump potwierdza, że USA właśnie ZBOMBARDOWAŁO wszystkie 3 ośrodki atomowe w Iranie. Powiedział, że wszystkie amerykańskie samoloty wracają już do domu. Dziękuję, panie prezydencie!" - napisała 21 czerwca.
Partia Republikańska to dziś po prostu partia wodzowska. Tarcia frakcji - choćby właśnie jastrzębi kontra izolacjonistów - nie są zakazane i mogą się toczyć. Ale kiedy w temacie wypowie się Donald Trump, wszyscy grzecznie wchodzą pod jego parasol i wszyscy przytakują jego decyzjom - nieważne, jakie by były. Trump od swoich ludzi oczekuje niezachwianej lojalności. Do perfekcji opanował sztukę dyscyplinowania partii przy pomocy harcowników, których napuszcza na niepokornych. Czasem do zniszczenia nieprawomyślnego republikanina wystarczy mu jeden post (dokładnie takie historie opisywałam w tym tekście). Jestem niezwykle ciekawa, co się stanie z kongresmenką Marjorie Taylor Greene, zazwyczaj pupilką Trumpa, która tym razem stanęła okoniem i wciąż ostro krytykuje wojnę z Iranem - czy zmieni ton, czy wypadnie z łask. Ale dobrze. Konformizm republikańskich polityków ostatecznie nie jest aż taki zaskakujący. Być może większe wrażenie robi wiara republikańskich wyborców.
"Czy sądzi Pan/Pani, że amerykańska armia powinna zaangażować się w konflikt między Izraelem a Iranem?" - takie pytanie zadano ludziom w badaniu YouGov wykonanym w dniach 13-16 czerwca. Większość republikańskich wyborców odpowiedziała przecząco. Tylko 23 proc. twierdziło, że tak, powinna, a 24 proc. nie miało zdania. Kilka dni później, w niedzielę po nalotach, YouGov zrobił kolejne badanie. I teraz uwaga: przychylny stosunek do zbombardowania irańskich obiektów atomowych wyraziło w nim 68 proc. republikańskich wyborców. Nawet jeśli wziąć poprawkę na to, że pytania się od siebie różniły - zakładam, że nie wszyscy Amerykanie wiedzą, że bombardowanie oznacza zaangażowanie się w konflikt - to mimo wszystko ogromny skok w bardzo krótkim czasie. Więcej: w tym samym badaniu 72 proc. republikanów stwierdziło, że wierzy temu, co mówi amerykański rząd o irańskim programie jądrowym. Wyborcy Trumpa po prostu mają do niego zaufanie. Sądzą, że jak coś mówi, to mówi prawdę, a jak coś robi, to robi dobrze. To nie prezydent podąża za wolą suwerena. To wola suwerena (a przynajmniej republikanów) podąża za prezydentem. Tak potężnego kapitału większość polityków tego świata może tylko pozazdrościć Trumpowi. I trudno wyobrazić sobie lepsze podglebie dla politycznej samowolki.
A demokraci? Też bynajmniej nie wołają jednym głosem o impeachment Trumpa. Nic dziwnego. Kamala Harris, zapytana w kampanii, jakie państwo jest największym wrogiem Ameryki, odparła, że oczywiście Iran. Joe Biden sam określał się mianem syjonisty i wytrwale wspierał inwazję Izraela na Gazę. W Partii Demokratycznej - dokładnie tak samo jak w Republikańskiej - są liczni politycy, których hojnie wspiera AIPAC (najważniejsze proizraelskie lobby w USA) i których ten sam AIPAC publicznie chwali za zasługi. To nie są ludzie, którzy będą się rzucać rejtanem dlatego, że Stany zrzucają bomby zgodnie z interesem Netanjahu. Przykłady? Proszę bardzo:
- John Fetterman (senator z Pensylwanii, którego bardziej postępowi wyborcy demokratów darzą mniej więcej takimi uczuciami jak wyborcy Magdaleny Biejat Romana Giertycha) ogłosił: "Jak mówiłem od dawna, to dobry ruch ze strony Prezydenta. Iran jest czołowym światowym sponsorem terroryzmu i nie może mieć zdolności nuklearnych. Jestem wdzięczny i oddaję część najświetniejszej armii świata". Do tego patriotyczne emoji z flagą.
- Ritchie Torres (mocno proizraelski kongresmen z Nowego Jorku) napisał o bombardowaniach Trumpa w ten sposób: "Świat może osiągnąć pokój na Bliskim Wschodzie albo może zaakceptować zbójecki program broni atomowej - ale nie może mieć obu. Zdecydowane zniszczenie ośrodka wzbogacania uranu w Fordo zapobiega niebezpiecznemu rozlewaniu się broni atomowej w najbardziej zapalnym rejonie świata". À propos tego rozlewania - wspomnijmy, że jedynym krajem na Bliskim Wschodzie, który ma broń atomową (i rozwija swój arsenał potajemnie, bez żadnej usankcjonowanej kontroli) jest Izrael.
Europa. "Zagrożenie dla bezpieczeństwa międzynarodowego"
Był taki czas - niedawno, w marcu tego roku, po słynnej rozmowie Trumpa i Vance'a z Wołodymyrem Zełenskim - kiedy kraje Europy przetarły oczy. Trump w sprawach międzynarodowych jest nieprzewidywalny, chaotyczny i nie budzi zaufania jako partner - taki ton, nawet jeśli dyplomatyczniej wyrażany, słyszeliśmy w wypowiedziach kolejnych europejskich liderów. W sprawie konfliktu Izraela z Iranem Trump zachowuje się w nie mniej nieprzewidywalny sposób. Ale po iskierce buntu, która lśniła wtedy w oczach Keira Starmera czy Friedricha Merza, nie został już nawet ślad. (Wciąż odrobinę mniej spolegliwy jest Emmanuel Macron, który we francuskich mediach dostrzegł "brak legalności" amerykańskich bombardowań). Ducha oporu nie ma co szukać też w Kanadzie - choć premier Mark Carney wygrał tam wybory właśnie dzięki niechęci ludzi do Trumpa. Oto parę postów napisanych już po nalotach USA na Iran:
- Friedrich Merz: "Nie mamy powodu krytykować tego, co tydzień temu rozpoczął w Iranie Izrael, i nie mamy też powodu krytykować tego, co przeprowadziła Ameryka w ostatni weekend. Owszem, jest ryzyko. Ale nie można było pozostawić spraw samym sobie".
- Keir Starmer: "Program atomowy Iranu to poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa międzynarodowego. Iranowi nigdy nie można pozwolić na stworzenie broni jądrowej, a USA podjęło działania, aby oddalić to zagrożenie [...]".
- Kaja Kallas: "Iranowi nie można pozwolić na stworzenie broni jądrowej, ponieważ byłoby to zagrożenie dla bezpieczeństwa międzynarodowego [...]".
- Mark Carney: "Program atomowy Iranu stanowi poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa międzynarodowego, a Kanada konsekwentnie, jasno mówi, że Iranowi nigdy nie można pozwolić na stworzenie broni jądrowej. Podjęte ostatniej nocy działania wojskowe Stanów Zjednoczonych miały na celu oddalić to zagrożenie, ale sytuacja na Bliskim Wschodzie nadal jest chwiejna [...]".
To może odrobina kontekstu, o którym Starmer czy Carney zapomnieli. Izrael zaatakował Iran po pięciu turach rozmów USA-Iran w sprawie porozumienia nuklearnego (i od razu zabił m.in. głównego irańskiego negocjatora). W tych rozmowach samo istnienie irańskiego programu atomowego - co teraz ma być "poważnym zagrożeniem" - nie stanowiło dla Trumpa problemu. W propozycjach leżących na stole negocjacyjnym był program atomowy w Iranie. Poprzednie porozumienie - które zawarł z Iranem Obama, a zerwał je potem Trump - też nie likwidowało programu atomowego, tylko nakładało na irańskie władze różne ograniczenia i obowiązki. Kiedy politycy z Europy albo Kanady piszą o programie jądrowym Iranu jako o niebezpieczeństwie samym w sobie, prezentują nową linię - która wspaniale pasuje do obecnej wojennej retoryki Donalda Trumpa i Benjamina Netanjahu.
Trump. Truth Social i Fox News
W porządku - zapyta ktoś - a może europejscy liderzy odpuścili walkę o niezależność dlatego, że Donald Trump przestał być nieprzewidywalny i chaotyczny? Odpowiedź jest krótka: nie. Nie przestał. Po pierwszych nalotach Izraela na Iran amerykański sekretarz stanu oznajmił, że USA nie było w nie zaangażowane - a Trump ledwo parę godzin później pisał na Truth Social takie posty, jakby własnymi rękami pilotował samolot IDF-u nad Teheranem. Raz twierdził, że Stany trzymają się z dala od tematu, raz pisał o Izraelu "my". Albo ogłaszał, że decyzja w sprawie potencjalnego ataku USA na Iran zapadnie w ciągu dwóch tygodni - ale wydarzenia następowały później tak szybko, jakby jednak ta decyzja zapadła już sporo wcześniej.
Ale ważniejsze od "kiedy" są "dlaczego", "jak" i "co". Dlaczego Trump podejmuje takie, a nie inne, działania? Jak zapadają jego decyzje? Co konkretnie ma wpływ na to, gdzie spadną amerykańskie bomby? "New York Times" właśnie opublikował na ten temat duży materiał. Pracowała przy nim piątka reporterów, rozmawiano z wieloma źródłami, a ja zacytuję tu jeden akapit, który robi bodaj największe wrażenie. (Przypomnę jeszcze tylko wcześniej, że Tucker Carlson to popularny prawicowy prezenter, który był przeciwny dołączeniu USA do izraelskiej wojny z Iranem).
Prezydent uważnie śledził stację Fox News, która non stop wychwalała izraelską operację wojskową i zapraszała gości apelujących do Donalda Trumpa o większe zaangażowanie. Kilku doradców Trumpa ubolewało nad faktem, że w Fox nie pracuje już Tucker Carlson, przez co do Trumpa nie docierało zbyt wiele argumentów drugiej strony.Słyszycie to? Prezydent Stanów Zjednoczonych ogląda telewizję i opiera swoje decyzje - dotyczące bombardowań, a więc dość kluczowe dla bezpieczeństwa kraju i świata - o to, co mu się w niej akurat spodoba. To - w daleko większej skali - tak jakby Jarosław Kaczyński siedział przed TV Republika, a potem zarządzał partią na podstawie tego, czy bardziej mu dziś trafił do serca program Danuty Holeckiej czy Michała Rachonia.
Z jednej strony aż trudno uwierzyć w coś takiego. Z drugiej… Donald Trump ma blisko 80 lat. Jest dumny - bo nieraz publicznie się tym chwalił - że dobrze mu idą testy zdolności poznawczych. (Przykładowe zadania z takich testów: policzyć, ile to jest dwa dodać pięć albo podpisać obrazek konia "koń"). W kampanii podczas przemówień bełkotał, gubił wątki, snuł anegdoty, kolebał się do taktu zamiast odpowiadać na pytania wyborców. Tak naprawdę przed prezydenturą nie miał żadnego backgroundu w polityce, nie wyrabiał sobie opinii i kompetencji jako senator, kongresmen, gubernator. Nie wydaje się nieprawdopodobne, że u takiego człowieka rzeczy, które mu się spodobają w telewizji, wpływają na jego obraz świata. Jak wpływają? Z Trumpem nigdy nie wiadomo, to zależy od humoru. Zachwyty nad izraelskimi nalotami mogły w nim równie dobrze wzbudzić podziw, jak złość.
Trump panuje nad Stanami, jakby nie był prezydentem, tylko władcą absolutnym. Nie pyta o zdanie Kongresu, bo uważa, że nie musi. Wysyła za granicę bombowce, bo jest prezydentem i tak zdecydował. Beztrosko przeczy oficjalnej linii własnego rządu, bo niby kto mu zabroni. I ma rację. Kto? No nikt. Na opór opozycji nie ma co liczyć. Międzynarodowi sojusznicy przytakują. Dwór boi się wypaść z łask. Tak, różne republikańskie frakcje walczą o to, która skuteczniej będzie sączyć Trumpowi do ucha swoje podszepty. Ale nikt nawet nie piśnie, kiedy wódz już podejmie decyzję. Wszyscy tylko patrzą w trwodze, którą nogą wstanie z łóżka.