Reklama 3 tysiące złotych na miesiąc.
- Poznaj swój Indeks Zdrowia! Wystarczy, że odpowiesz na te pytania
- Więcej informacji znajdziesz na stronie głównej Onet
Tekst jest zapisem doświadczeń pana Łukasza i zawiera jego prywatne opinie.
"Praca była ciężka, a pieniądze poniżej godności"
Moja mama ma na imię Basia i jest dla mnie najodważniejszą kobietą na świecie — i mówię to ja: 39-letni facet, mąż, tata. Mama nie bała się brać z życiem za bary — ani podczas całych lat spędzonych w szpitalu, ani kiedy zdecydowała się wyjechać za chlebem do Niemiec, nie znając słowa w obcym języku, ani potem, kiedy naszą rodzinę dotknęła tragedia i brat został sam z trzyletnim Antosiem. Mama zawsze była gotowa walczyć o swoje. Zawsze. Dlatego w najśmielszych snach nie przypuszczałem, co szykuje dla niej los. I kiedy tak mijał dzień za dniem, nikt z nas nie domyślał się, że zaczęło się dla niej bezlitosne odliczanie. Trzy, dwa, jeden...
Mama przez ponad 20 lat była salową w szpitalu, najpierw na oddziale, potem na izbie przyjęć. Robiła dosłownie wszystko — od przygotowywania łóżek i mycia pacjentów, po podawanie basenów, kaczek, sprzątanie krwi i wymiocin... Do dziś pamiętam paskudne lamperie na ścianach i ten specyficzny odrzucający zapach szpitala. Jako dziecko nie cierpiałem tam przychodzić, ale czasem odwiedzałem rodziców. Tak rodziców, bo tata pracował na tej samej izbie przyjęć, co mama — był (i wciąż jest) pielęgniarzem, takim "rodzynkiem", bo zespół tworzą same kobiety. Zresztą w tamtych czasach (lata 90.) wszyscy z wioski przyjeżdżali do taty — a to z zębem do wyrwania, a to z opatrunkiem na nogę, z podaniem zastrzyków czy leków.
"Mama zawsze była gotowa walczyć o swoje. Zawsze".Archiwum prywatne
Praca w szpitalu była jednak ciężka — mama znikała na 12-godzinne zmiany (dzienną i nocną), a pieniądze za to były poniżej godności. Doszło do tego, że jedynym sensownym wyjściem było po prostu wyjechać za chlebem. Mama zdecydowała się zająć opieką nad starszymi. Wyjechała za zachodnią granicę — musiała sobie dać radę, nie znając słowa po niemiecku.
"Potem naszą rodzinę dotknęła tragedia"
Poradziła sobie doskonale. Nie zapomnę, kiedy przyjechaliśmy do niej z tatą i braćmi (mam dwóch młodszych) i wybraliśmy się wszyscy do zoo. Ku mojemu zaskoczeniu, mama bez problemu kupiła bilety, potem rozmawiała z jakimś dzieckiem, które jeździło na hulajnodze. Sama nauczyła się języka! To był dla nas wszystkich szczęśliwy czas. Układ był taki, że mama 1,5 miesiąca spędza u niemieckiej rodziny, potem tyle samo w domu. Trwało to wszystko 10 lat.
Pani Basia z mężem i wnuczką.Archiwum prywatne
Potem naszą rodzinę dotknęła tragedia — niespodziewanie, dosłownie z dnia na dzień, zmarła szwagierka. Miała tylko 33 lata. Osierociła trzyletniego synka. Mama rzuciła wszystko i wróciła, by pomóc bratu. Do Niemiec jeździła już tylko raz czy dwa razy w roku, dorobić. Teraz najważniejszy był dla niej spokój bliskich, męża, synów, wnuków, własnej mamy. Poświęciła się temu. Była silną kobietą, wydawało się, że zdrową, bo na nic się nie skarżyła (nie unikała też badań). Aż przyszedł 3 września 2024 r. i pokazał, jak całe misternie budowane życie zmienia się nie do poznania i to dosłownie w kilka sekund.
- Przeczytaj również: Udar mózgu boli? Neurolog mówi, co naprawdę oznacza, kiedy pojawia się ból
"Gdyby to się stało w nocy, nie byłoby do czego wracać"
To, co stało się tamtego dnia, widziałem na własne oczy. Właśnie wyprawiłem dzieci do szkoły, kiedy zadzwonił telefon — to był tata. "Łukasz, stała się tragedia. Mama dostała udaru". Tak, jak stałem, wpadłem do samochodu i za kilka minut byłem u rodziców. Mama leżała na łóżku z zamkniętymi oczami, a tata biegał wokół niej — mierzył ciśnienie, dotykał stóp, sprawdzając, czy jest w nich czucie. Mama była jeszcze świadoma, bo kiedy tata pytał o dokumenty, pokazywała ręką, gdzie są. Pogotowie — a byli to koledzy taty — przyjechało bardzo szybko. Od razu potwierdzili udar i powiedzieli, że zabierają mamę. Potem od ojca dowiedziałem się, co wydarzyło się tamtego ranka.
"Badania wykazały, że mamie pękł tętniak (nikt nie umie powiedzieć, skąd się wziął i dlaczego pękł), że jest potężny wylew".Archiwum prywatne
Tata wrócił do domu po nocnej zmianie. Musiała być najwyżej 7.20. O godz. 7 mama jeszcze wyszła z psem na spacer (zobaczył to na nagraniu kamerki). Wszystko wydawało się w najlepszym porządku. Kiedy te 20 minut później chciał z nią porozmawiać, zobaczył, że dzieje się coś dziwnego. Mama siedziała przy stole i tylko powtarzała, że bardzo boli ją głowa. Ojciec zmierzył jej ciśnienie — skok był potężny. "Antoś, całe szczęście, że od razu zareagowałeś, że Basia czekała na ciebie do rana. Gdyby to się stało w nocy, nie byłoby do czego wracać", mówili potem ratownicy.
Badania wykazały, że mamie pękł tętniak (nikt nie umie powiedzieć, skąd się wziął i dlaczego pękł), że jest potężny wylew. Ciśnienie wewnątrzczaszkowe niebezpiecznie rosło. Przewieziono ją do specjalistycznego szpitala, 120 km od nas. Tam zobaczyłem ją po raz pierwszy od tamtego koszmarnego poranka. Nie zapomnę widoku jej twarzy — była straszliwie opuchnięta, jak napompowana, podobnie ręce. Leżała w lekkim półmroku, bo rolety były przysłonięte, wokół niej maszyny — piszczące, syczące. W nosie i ustach mama miała rurki. Widok potworny. Nie spodziewałem się, że wkrótce zobaczę ją w jeszcze gorszym stanie. I to będzie po prostu szok.
Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideo"Tato, trzeba zawiadomić księdza, niech udzieli mamie ostatniego namaszczenia"
Pamiętam, że akurat miałem przerwę w pracy, wyszedłem na powietrze, piłem kawę. Wtem usłyszałem wycie pogotowia. Od razu pomyślałem o mamie, która od kilku dni znów była w "swoim" szpitalu. Nie minęło nawet pięć minut, kiedy zadzwonił brat: "Jest alarm, z mamą źle, wiozą ją do innego szpitala". Od taty usłyszałem jeszcze gorsze słowa: "Łukasz, mama umiera. Trzeba otworzyć jej czaszkę, to jedyny ratunek". Okazało się, że przez wylew ciśnienie było tam tak wysokie, że dosłownie "przesunęło" mózg na prawą stronę (jest to tzw. wgłobienie mózgu — red.), doszło do ucisku na rdzeń kręgowy, serce mamy pracowało coraz słabiej, tętno było coraz wolniejsze. Traf chciał, że wydarzyło się to 6 września — w urodziny mamy. Lekarze ratowali ją przed śmiercią w dzień jej własnych urodzin. Potem zobaczyłem mamę na OIOM-ie. Byłem wstrząśnięty.
"Lekarze ratowali mamę przed śmiercią w dzień jej własnych urodzin".Archiwum prywatne
Leżała na końcu sali nieprzytomna, z monstrualnym opatrunkiem na głowie. Na nim zapisana była informacja, że pacjentowi brakuje części czaszki. Cała ta sytuacja była dla mnie szokiem. W pierwszej chwili byłem pewien, że zemdleję, ale zapanowałem nad tym. Stan mamy był tragiczny, lekarz, który wiedział już, czym tata się zajmuje, powiedział wprost: "Jeżeli żona przetrwa noc, to być może będzie żyła". To wszystko do mnie nie docierało.
Przeczytaj również: Jak poznać, że tętniak wkrótce pęknie? Ludzie wypowiadają "magiczne" słowa. "To niemal diagnoza"
Tamta noc była jedną z najgorszych w moim życiu. Na każde piknięcie telefonu zrywałem się na równe nogi, przekonany, że to ze szpitala. Godziny wlokły się w nieskończoność, a my wciąż staliśmy centymetry nad przepaścią. Pewnego wieczora, kiedy jeszcze mama leżała w poprzednim szpitalu, coś mnie tknęło i zadzwoniłem do ojca: "Tato, trzeba zawiadomić księdza, niech przyjedzie do mamy i udzieli jej namaszczenia". Zgodził się. Nasz ksiądz Tomasz od razu pojechał do mamy. To przyniosło jakiś rodzaj ukojenia i spokoju, które pomogły nam również tej krytycznej nocy. W końcu nadszedł świt. Udało się, tym razem.
"Zwierzyłem się mamie. »Nawet żona nie wie«"
Stan mamy się poprawiał i to było najważniejsze (choć nadal nie było z nią kontaktu). W końcu znów mogli ją przewieźć do "jej" szpitala (na OIOM). Bywałem u niej codziennie — przed pracą, po pracy, nawet tylko po to, by potrzymać ją za rękę. Do mamy przyszedłem również w swoje urodziny. Pamiętam, że pani salowa, która wtedy sprzątała, postawiła przy łóżku mamy kubeł z otwartą klapą. "Wiesz, kupiłem sobie prezent. Nawet żona nie wie" — zwierzyłem się mamie (to były wymarzone, wyszukane głośniki). W tym momencie klapa tego pojemnika zatrzasnęła się, huk był taki, że mama aż podskoczyła. To był niezbity dowód, że słyszy!
"Mama zaczęła uczyć się mówić do nas mrugnięciami; machała do nas ręką na pożegnanie. Wydawało się, że wszystko w końcu zaczyna się układać".Archiwum prywatne
A potem odzyskała przytomność. Niesamowita radość! Po ok. czterech tygodniach przenieśli ją na oddział neurologiczny, na salę z innymi pacjentami. Odwiedzały ją koleżanki, z którymi przez tyle lat razem pracowała, m.in. pani Beatka, pani Aldona, tata siedział przy mamie do późnej nocy. W końcu otworzyła oczy. Poczułem wtedy, że ona do nas naprawdę wraca. Widziałem, że nas poznaje. A potem zaczęła uczyć się mówić do nas mrugnięciami; machała do nas ręką na pożegnanie. Wydawało się, że wszystko w końcu zaczyna się układać. Ale to tylko tak pięknie wyglądało.
Redakcja poleca: Co robić, by nie dostać udaru? Neurolog ma dla Polaków trzy kluczowe rady
"Tata mówił, że przy takim ciśnieniu i tętnie ludzie umierają"
Noc przed wszystkim, co nastąpiło, przyśnił mi się dziwny sen. Był jak znak. Siedziałem na podłodze przed salą, w której leżała mama. Wchodzili do niej różni ludzie, ale nikt stamtąd nie wychodził. Sala była zamknięta, bo z mamą było bardzo źle. Nagle odwracam się i widzę, jak ona idzie z tatą pod rękę i mówi do mnie: "Nie martw się, jakoś to będzie". Na drugi dzień zadzwonili ze szpitala. "Proszę przyjechać, pożegnać się z pacjentką, sytuacja jest gorzej, niż zła". Przeżyłem szok. Przecież jeszcze wczoraj wszystko było w jak najlepszym porządku! Co się mogło stać?! Okazało się, że u mamy rozwinęło się zapalenie płuc, potem zaatakowała sepsa. Rokowania były bliskie zeru. Tata mówił, że przy takim ciśnieniu i tętnie, jakie miała, ludzie umierają.
"Ojciec siedział przy mamie całymi dniami i nocami. Trzeba było mu przypominać, żeby w ogóle coś zjadł".Archiwum prywatne
Ojciec siedział przy mamie całymi dniami i nocami. Trzeba było mu przypominać, żeby w ogóle coś zjadł. To była potwornie ciężka próba dla naszej rodziny, ale mama przeżyła. Jednak stało się z nią coś dziwnego. Kiedy przychodziliśmy do niej, od razu wzrok kierowała w dół, jakby nie chciała na nas patrzeć. "Mamuś, my do ciebie przychodzimy. Patrz tutaj, na nas" — prosiłem, ale nie chciała. To było naprawdę straszne. Pamiętam, jak płakała, kiedy robili jej zastrzyki w brzuch. Nie zapomnę też, jak na tę samą salę przywieźli naszego znajomego — pana Cześka, po udarze niedokrwiennym. Leżał dokładnie naprzeciwko mamy. Ona patrzyła na niego i płakała. Była w takim stanie psychicznym, że lekarze musieli włączyć leki przeciwdepresyjne.
Dobre dni w końcu jednak nastały i przyszedł czas, kiedy mama mogła wrócić do domu. Był grudzień. Spędziła tam właściwie tylko kilka dni, ale widać było, jak bardzo się cieszy i że wraca do niej życie, nawet jej skóra nie była już taka szara. Mama nie chodziła, nie mówiła, lewa strona jej ciała była (i nadal jest) niewładna, prawa też nie radziła sobie najlepiej. Do tego straszne przykurcze i zaniki mięśni (z mamy zostały dosłownie skóra i kości). Była więc całkowicie zdana na innych — ale miała tatę, który ją mył, ubierał, karmił, szykował do snu i na cały dzień. Pomagała mu pani Iwonka, którą oboje z mamą bardzo dobrze znają z pracy. Po tych kilku dniach spędzonych w domu mama wyjechała na rehabilitację do ośrodka w Krakowie. I tam zaczęły dziać się rzeczy niezwykłe.
"Mama nadal nie chodzi, nie czuje lewej strony ciała, ale pojawiają się promyki nadziei, bo, jak sama mówi, zaczyna odczuwać mrowienia, a wcześniej tego nie było".Archiwum prywatne
"Jestem Basia". Mówiła cichuteńko, jakby nie swoim głosem
Dzięki rehabilitacji mama zaczęła odzyskiwać głos. Pierwszym pytaniem, na które odpowiedziała, było: kim jesteś? "Jestem Basia. Basia Kosowska". Mówiła cichuteńko, zmienionym, jakby nie swoim głosem. I tak jest do dziś. Najważniejsze jest jednak to, że może rozmawiać i normalnie się komunikować. Mama nadal nie chodzi, nie czuje lewej strony ciała, ale pojawiają się promyki nadziei, bo, jak sama mówi, zaczyna odczuwać mrowienia, a wcześniej tego nie było. Pomóc może tylko rehabilitacja.
Niedługo mama zacznie rehabilitację domową (na NFZ), ale trwa to tylko 10 dni. Dzięki zaradności taty będzie miała też pobyt rehabilitacyjny w szpitalu. Nie ma jednak co ukrywać, że największą pomoc mógłby przynieść kolejny turnus rehabilitacyjny w krakowskim ośrodku, gdzie zajęcia są bardzo intensywne i trwają od rana do popołudnia, a nie 45 minut jak w terapii domowej. Koszty tego są jednak potężne — 33 tys. za cztery tygodnie. Nie jesteśmy w stanie temu sprostać.
Na pierwszy pobyt złożyliśmy się całą rodziną, bracia przywozili pieniądze, tata wziął pożyczkę z pracy. W pomoc włączyli się też nasi znajomi, przyjaciele, mieszkańcy naszej wioski i sąsiednich (jesteśmy jedną parafią). Kobiety piekły torty i wystawiały na licytacjach. Kolega, który ma zakład wulkanizacyjny, podarował komplet nowych opon z usługą wymiany i wyważenia. Koledzy taty z pracy złożyli się na zakup podnośnika dla mamy. Dzięki tym staraniom (i wszystkim innym) mogliśmy wysłać mamę na rehabilitację do Krakowa. Naszym marzeniem jest, by mogła pojechać tam jeszcze chociaż dwa — trzy razy. Zrobimy wszystko, by to się udało. Za wszelką pomoc wszystkim z całego serca dziękujemy.
To, co spotkało mamę i naszą rodzinę, uświadomiło mi, jak kruche jest nasze życie, że wszystko, co znamy i co z takim wysiłkiem budujemy, może rozpaść się w ciągu kilku sekund. Nie znamy dnia ani godziny. Myślę, że najlepsze, co możemy zrobić, to po pierwsze starać się żyć świadomie — być tu i teraz, a po drugie korzystać z badań profilaktycznych. Nawet jeśli wydaje się, że nic ci nie jest — od czau do czasu idź i sprawdź to. Nasza historia pokazuje, że tak naprawdę nie wiemy, co w nas "siedzi".