Jak to możliwe, że w nocy z 19 na 20 sierpnia spadł dron, a po trzech dobach prokuratura nadal nie ma pewności, kto go skierował w stronę Polski, jakiej był produkcji i... czy doszło do wybuchu? Zamieszanie, jakie wywołał jeden dron, który naruszył polską przestrzeń powietrzną i eksplodował w polu kukurydzy w Osinach (województwo lubelskie), pokazał ogromną słabość polskiego państwa, a przede wszystkim nieudolność jego urzędników.
Wojna na Ukrainie wybuchła 3,5 roku temu. W tym czasie i przede wszystkim na podstawie doświadczeń – również tragicznych z Przewodowa – Polska powinna być przygotowana na ochronę nieba i swoich obywateli. Przecież dron mógł wybuchnąć nie w szczerym polu (wybijając przy tym trzem budynkom mieszkalnym szyby z okien), ale uderzyć w dom lub blok. Do Warszawy zabrakło bezzałogowcowi ponad 100 km. Co gorsza, według oficjalnych komunikatów maszyna nie została wykryta przez systemy radiolokacyjne, choć radary na użytek wojska są w stanie zlokalizować drona lecącego nawet na wysokości 100 metrów.
Mimo hucznych zapowiedzi z czasów zasiadania w ławach opozycji dziś rządzący nie mówią już o strzelaniu do wrogich obiektów latających. I nie wzywają Władysława Kosiniaka-Kamysza, by podał się do dymisji z funkcji szefa MON.
Szum informacyjny i sprzeczne komunikaty
O tym, że coś wybuchło, ale bez jakichkolwiek konkretnych informacji, jako pierwszy donosił w godzinach porannych 20 sierpnia serwis „Rzeczpospolitej” (rp.pl). Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych i MON zostały uprzedzone… przez dziennikarzy. I niestety, pierwszy komunikat DORSZ był wręcz kompromitujący dla armii. „Po przeprowadzeniu wstępnych analiz zapisów systemów radiolokacyjnych minionej nocy nie zarejestrowano naruszenia polskiej przestrzeni powietrznej ani z kierunku Ukrainy, ani Białorusi” – ogłoszono. Ponadto dowiedzieliśmy się – błędnie – iż „według wstępnych ocen może stanowić element starego silnika ze śmigłem”.
Dezinformacja od tej chwili trwała w najlepsze. Pojawiały się teorie w sieci, że w Osinach mógł się rozbić dron przemytniczy.
Władysław Kosiniak-Kamysz pojawił się na konferencji prasowej po 11 godzinach od wybuchu i stwierdził z pełnym przekonaniem, że eksplodował rosyjski dron. – To element wojny hybrydowej – oznajmił. Prokuratura z kolei oświadczyła, że dron nadleciał z Białorusi i „prawdopodobnie” doszło do wybuchu, choć to oczywiste, patrząc na zdjęcia krateru w polu kukurydzy i szkód, jakie wywołał upadek bezzałogowca.
Ministerstwo Obrony Narodowej przekazało nieoficjalnie mediom, że mieliśmy do czynienia z wabikiem, celowo zwracającym na siebie uwagę polskiej armii, bez głowicy bojowej. Eksperci, pytani przez „GP”, twierdzą jednak, że mieliśmy do czynienia z groźnym shahedem/geranem – rosyjską wersją irańskiego bezzałogowca, wykorzystywaną do bombardowania Ukrainy. Hipotezę, że nie był to wabik, ale wojskowy dron z materiałami wybuchowymi, uprawdopodabnia to, że w tym samym czasie, gdy w Osinach doszło do eksplozji, Moskwa przypuściła atak z powietrza na Ukrainę z użyciem ponad 90 bezzałogowców. Nie wszystkie zostały zneutralizowane przez Kijów.
Instytucje państwa nie mają nawet pewności, o której godzinie doszło do wybuchu. Oficjalnie policja i prokuratura podają, że około godziny drugiej w nocy z 19 na 20 sierpnia. Ale pierwsze zgłoszenie na numer alarmowy jeden ze świadków przekazał koło północy, o czym mówił mieszkaniec Osin w Republice.
„Wątek pierwszego zgłoszenia sprawdzamy” – deklarował wiceminister Czesław Mroczek w Tok FM. Wiceszef MSWiA tłumaczył, że w pierwszym zgłoszeniu osoba przekazała służbom, że „coś wybuchło”, a dopiero dwie godziny później policja otrzymała konkretną informację od innego zaniepokojonego mieszkańca, że mowa o „eksplozji i wybuchu”. Wojsko na terenie eksplozji pojawiło się dopiero 11 godzin po incydencie.
Na domiar złego Donald Tusk, zamiast pojawić się obok wicepremiera i ministra obrony narodowej, spędzał czas... na urlopie. Mimo upływu kolejnych dni premiera było stać jedynie na ruganie prezydenta Karola Nawrockiego w stylu internetowego trolla za to, że zawetował ustawę wiatrakową i przedłożył projekt rządowy w sprawie zamrożenia cen prądu, ale ani słowem Tusk nie wspomniał o groźnym wybuchu w województwie lubelskim.
Ekspert: to rosyjski dron na bazie Shaheda
– Widziałem zdjęcia pokazujące silnik maszyny, która wybuchła w Osinach. Wygląda tak jak ten, który napędza shahedy (gerany), jest charakterystyczny. Ten silnik jest dostępny w różnych wykonaniach, ma rodowód niemiecki, powstał w firmie Limbach. Z biegiem czasu irańska spółka Mado uruchomiła jego bezlicencyjną produkcję pod nazwą MD-550. Takie silniki napędzały oryginalne shahedy-136, a później eksportowała je do Rosji, do napędu licencyjnych Geran. Wiadomo, że takie silniki produkowane są w Chinach, a nie można wykluczyć, że także w Korei Północnej. Jeżeli – hipotetycznie – dron został specjalnie przygotowany do tego, żeby spenetrować nasz system obrony przeciwlotniczej, to nie dziwiłoby złożenie go z różnych nietypowych komponentów. Białoruś również posiada odpowiedniki dronów Geran o nazwie Koczewnik. Niewykluczone zatem, że to była ich maszyna skierowana na terytorium Polski
– wyjaśnia Andrzej Kiński, redaktor naczelny miesięcznika „Wojsko i Technika”.
– Niestety, polityka informacyjna władz po raz kolejny w obliczu podobnego zdarzenia była chaotyczna: najpierw odbywa się konferencja prasowa MON, na której wicepremier jasno wskazuje na dron rosyjski typu wabik, nie podając jego typu, a za chwilę wypowiada się rzecznik MSZ Paweł Wroński, który twierdzi, że to był shahed/geran. Czyli MSZ jest lepiej poinformowany od MON? Nie wyjaśniono też, na jakiej podstawie prokuratura twierdzi, że bezzałogowiec wleciał od strony Białorusi, jeżeli faktycznie nie został wykryty i jego lot nie był śledzony przez wojsko. Dla mnie sprawa jest raczej jasna: wojsko tego celu nie prowadziło, bo gdyby tak było, to natychmiast wojskowi powinni pojawić się na miejscu zdarzenia albo wydany powinien zostać stosowny komunikat. Tymczasem w Osinach pierwsza była policja, już w nocy, po dwóch godzinach od pierwszego zgłoszenia, następnie straż pożarna i dopiero wojsko – dodaje ekspert.
– Właściwie po wybuchu komunikacja szwankowała na wszystkich poziomach. Jeśli eksplozja ma miejsce o północy lub o drugiej w nocy, to kilka godzin po niej media powinny otrzymać od instytucji państwowych podstawowe informacje. A nie, jak było w ubiegłym tygodniu, że przed godziną 9 rano dowiadujemy się, iż coś wybuchło, ale w zasadzie nie wiadomo co, a poza tym – ktoś złośliwy może powiedzieć: „po co drążyć temat, skoro spadło”. Tak to nie może działać – komentuje w rozmowie z „GP” gen. Roman Polko, były dowódca i współzałożyciel jednostki GROM. – W takiej sytuacji daje się pożywkę dla różnego rodzaju trolli, którzy rozsyłają fake newsy i grają w ten sposób informacyjnie. W efekcie przegrywamy wojnę informacyjną. A zatem dyżurny dowódca obrony powietrznej jest osobą kompetentną, która wie, co się dzieje na polskim niebie, jest w stanie ocenić sytuację, więc dopuśćmy kompetentnych ludzi do głosu, a nie, jak to było po wybuchu w Osinach, że wszyscy nabierają wody w usta i czekają, aż minister się obudzi, wypije kawę i coś wymyśli – krytykuje podejście MON i podległych mu instytucji wojskowych gen. Polko.
Co spadało na Polskę po inwazji i niezabezpieczona broń
Reakcja po wybuchu w Osinach jest tym bardziej zastanawiająca, że Polska już wielokrotnie padała ofiarą zbłąkanych rakiet, rzekomych balonów meteorologicznych i prawdopodobnego rozbicia dronu. W listopadzie 2022 roku na Przewodów (wieś w powiecie hrubieszowskim) spadła rakieta ukraińskiej obrony przeciwlotniczej, która zabiła dwóch polskich obywateli. Wówczas polskie władze konsultowały się z NATO, jak zareagować, bo w grę wchodził prowokacyjny atak ze strony Rosji.
W grudniu 2022 roku w lesie pod Bydgoszczą wylądowała zbłąkana rakieta Ch-55, należąca do rosyjskich sił zbrojnych, na szczęście bez głowicy bojowej. Odnaleziono ją… kilka miesięcy później.
Wreszcie w marcu 2024 roku w Oserdowie (woj. lubelskie) przez 39 sekund w polskiej przestrzeni powietrznej znajdowała się rakieta dalekiego zasięgu, wystrzelona przez Moskwę.
Na przełomie sierpnia i września ubiegłego roku wojsko wraz ze służbami przez szereg dni szukało szczątków drona, prawdopodobnie shaheda. W końcu akcję odwołano, zakomunikowano, że nic nie znaleziono, i odpuszczono temat.
Gdy w maju 2023 roku w okolicy Białowieży przez kilka minut po niebie latały białoruskie śmigłowce, ówczesny europoseł Radosław Sikorski nie miał wątpliwości, że „trzeba było je zestrzelić”. Jesienią ubiegłego roku zapewniał, że trwają rozmowy z Ukrainą nad zestrzeliwaniem wrogich obiektów jeszcze przed granicą Polski. Nic w tej sprawie od tamtego czasu się nie wydarzyło. Dziś reakcja Sikorskiego w roli szefa MSZ ogranicza się do wysłania noty protestacyjnej do Rosji w sprawie wybuchu drona w Osinach.
Przypomnijmy też inną skandaliczną sytuację – w Laszkach na Podkarpaciu znaleziono składy niezabezpieczonej broni i amunicji w kontenerach, która miała trafić na Ukrainę. Jako pierwsza informowała o tym Republika. Śledztwo w tej sprawie nadal prowadzi Podkarpacki Wydział Zamiejscowy Prokuratury Krajowej, który bada, jak to się stało, że sprzęt wojskowy w ogromnych ilościach trafił niepostrzeżenie na teren aeroklubu. I to również idzie na konto Ministerstwa Obrony Narodowej.
Armia mogła zestrzelić drona. Rumuni to potrafią
Według Andrzeja Kińskiego można było zestrzelić bezzałogowca, choć żaden kraj na świecie – z potęgami obrony przeciwlotniczej, jak Stany Zjednoczone czy Izrael włącznie – nie jest w stanie uchronić się w stu procentach przed takim zagrożeniem.
– Element antydronowy, na razie w postaci systemów detekcji dronów oraz ich eliminacji poprzez zakłócanie radioelektroniczne, jest w naszych wojskach obecny. Przykładem jest chociażby system SkyControl firmy APS, polskiej prywatnej firmy. Można oczywiście zadawać pytanie, czy proces nasycania wojsk takimi systemami nie przebiega zbyt wolno. Nasze siły zbrojne od kilku lat testują systemy antydronowe. Wykonywano badania porównawcze, w których testowano najbardziej renomowane rozwiązania z całego świata i okazało się, że właśnie najlepszy w tych testach był system firmy APS z Gdyni. Jednak środki przeciwdziałania pozostają najczęściej krok czy pół kroku z tyłu za tymi systemami, które mają zwalczać
– wyjaśnił.
– Zasadniczy problem z unieszkodliwianiem bezzałogowców jest związany z tym, że trzeba znaleźć skuteczny, a zarazem efektywny kosztowo środek ich eliminacji. Najprościej, chodzi o to, by koszty użytych środków przeciwdziałania – na przykład amunicji artyleryjskiej, pocisków kierowanych – nie były wyższe niż cel, który zwalczają. Dlatego nie ma sensu do shaheda strzelać rakietą z systemu Patriot, bo ona jest po prostu wielokrotnie droższa. Obecnie testuje się ponadto bardziej zaawansowane i skuteczne nawet wobec najmniejszych bezzałogowców środki walki. I to właśnie one wydają się najbardziej perspektywiczne w horyzoncie najbliższych kilku lat. Są one oparte na energii skierowanej – świetle laserowym, promieniowaniu mikrofalowym – które powodują zapalenie konstrukcji bądź destrukcję elementów elektronicznych. Koszt takiego wystrzału to kilkadziesiąt, czasem kilkaset dolarów – zaznacza Kiński.
– Możemy strzelać do dronów typu Shahed/Geran z zestawów artyleryjskich ZU-23-2 czy rakietowo-artyleryjskich Jodek, zestawów Pilica, samobieżnych Szyłka-Biała. Do wykorzystania są też przenośne przeciwlotnicze zestawy rakietowe Piorun. Ukraińcy mają na swoim koncie zestrzelenia za pomocą Piorunów pocisków manewrujących typu Ch-101, a także bezzałogowców Orłan-30. Trwają finalne testy polskiej amunicji kalibru 35 mm z programowalnym rozcaleniem. To są efektywne środki do zwalczania powietrznych dronów. Już znajdujące się w wojsku albo takie, które będą wkrótce dostępne – wskazuje Kiński.
Jak radzić sobie z dronami – pokazuje choćby przykład rumuński. To państwo w ubiegłym roku poderwało dwa myśliwce F-16, gdy rosyjski dron wleciał w jego przestrzeń powietrzną. Maszyna była obserwowana i zestrzelona po powrocie na Ukrainę. Innym razem Rumuni zestrzelili wrogiego drona systemem przeciwlotniczym Gepard. Było to możliwe dzięki zmianom w prawie, które umożliwiają natychmiastową reakcję na zagrożenie powietrzne.
Gen. Roman Polko zwraca uwagę na nieodrobioną lekcję w zakresie eliminowania potencjalnego zagrożenia na polskim niebie. – Rozumiem, że na ileś takich niebezpiecznych zdarzeń, powiedzmy raz, zaliczymy wpadkę, bo nie istnieje system skuteczny w stu procentach, jeśli mowa o wykrywaniu dronów. Ale to jest kolejne tego typu zdarzenie, a powinniśmy się czegoś nauczyć od początku rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Za każdym razem mówiono, że kontrolujemy sytuację, że będą wdrożone procedury. Nic z tego nie wychodzi. Minister Kosiniak-Kamysz brzmiał w swoich oświadczeniach tak, jakby system Barbara [aerostatów rozpoznawczych – przyp. red.] już działał, a zacznie dopiero w 2027 roku. Tymczasem zakończenie budowy wielowarstwowego systemu obrony powietrznej z dzisiejszej perspektywy nastąpi tak naprawdę około 10 lat. Powinniśmy w tym czasie odrobić pilnie lekcję: chociażby wypożyczyć te systemy, które pozwalają prowadzić skuteczną walkę przeciwko zbłąkanym rakietom, wszystkim bojowym środkom napadu powietrznego, zarówno rakietowym, jak i dronowym. Żeby mieszkańcy Polski mogli się czuć bezpiecznie – uważa generał.
– Przecież można ze stroną ukraińską uzgodnić jakiś pas, w którym moglibyśmy reagować. Nie czekajmy, aż dron czy rakieta przekroczy granicę, jeżeli widzimy, że zmierza w kierunku Polski, tylko w porozumieniu z Kijowem neutralizujmy obiekty wtedy, kiedy znajdą się w polu obserwacji i w zasięgu ognia
– apeluje do polskich władz gen. Polko.
Brutalnie zweryfikowana rzeczywistość
Na koniec warto przypomnieć, co obecni decydenci mówili przed dwoma, trzema laty, gdy poprzednie kierownictwo Ministerstwa Obrony Narodowej znajdowało się pod medialnym ostrzałem za to, że armia nie strzela do zbłąkanych rakiet.
„To jest dramat kłamstwa, tchórzostwa i niekompetencji. Pan minister Błaszczak, tak wzorcowy przykład publicznego, politycznego tchórza, postanowił zwalić winę na ludzi w mundurach” – grzmiał Tusk na spotkaniu z wyborcami po incydencie z rakietą pod Bydgoszczą.
Nie tylko apelował o dymisję Mariusza Błaszczaka, ale wzywał do rokoszu w armii. „Wzywam polskich generałów, polskich oficerów. Nie dajcie się wrobić w tę rolę kozła ofiarnego” – mówił.
„Jeśli minister Mariusz Błaszczak nie wiedział, że nad Polską leciała rosyjska rakieta, to jest to ogromny skandal. Jeśli wiedział i nic z tym nie zrobił, to jest to rażąca nieodpowiedzialność i igranie z bezpieczeństwem Polski. Jedno i drugie jest dyskwalifikujące. Do dymisji” – nie miał wątpliwości Kosiniak-Kamysz w maju 2023 roku.
„Jak zabłąkana rakieta znów uderzy w Polskę i kogoś zabije, życie tych ludzi będzie na sumieniu Kaczyńskiego” – opowiadał w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” po tragedii w Przewodowie Radosław Sikorski.
Jeszcze dalej posunął się jego dobry znajomy, Roman Giertych, który sugerował wprost, że wybuch w powiecie hrubieszowskim był inscenizacją, mającą na celu przesunięcie wyborów parlamentarnych w czasie. „Prowokacja ma być tak zaplanowana, by nas nie wciągnąć do wojny z Putinem, ale stworzyć wrażenie, że naprawdę zagraża nam agresja rosyjska” – pisał mecenas na portalu X.
Tak, teraz ci ludzie odpowiadają za bezpieczeństwo polskiego nieba i obywateli. Historia z wybuchem drona w Osinowie to przykład tego, jak brutalnie deklaracje ówczesnej opozycji rozminęły się z rzeczywistością.
— Gazeta Polska - w każdą środę (@GPtygodnik) August 27, 2025