Dla niego muzyka to nie tylko dźwięki – to zapis historii i duszy narodów. W rosyjskich marszach słyszy grozę, w polskich polonezach optymizm przez łzy, a we francuskich melodiach lekkość perfum. Ten polski pianista pokazuje, że każda tradycja muzyczna niesie w sobie kwintesencję charakteru swojego kraju. Ignacy Lisiecki w rozmowie z „Wprost” opowiada o swoich początkach, pasjach i przyszłości muzyki klasycznej.
Bartosz Michalski, „Wprost”: Jak to się stało, że jeden z najbardziej utalentowanych pianistów wybrał właśnie tę drogę? Kiedy poczuł pan, że muzyka to coś więcej niż hobby?
Dość późno, powiedziałbym. Grać zacząłem w wieku sześciu lat. Prawdziwą decyzję, że chcę iść w muzykę na poważnie, podjąłem dopiero w liceum, mając 16–17 lat. To wtedy odkryłem Rachmaninowa czy Debussy’ego – muzykę pełną przestrzeni, nieco improwizowaną, inną w wyrazie niż klasyczny Beethoven. To właśnie te odkrycia sprawiły, że potraktowałem muzykę serio.
Zawsze fascynujące są początki. Ale trzeba przyznać, że to dość nietypowa droga dla nastolatka – mało kto w tym wieku interesuje się muzyką klasyczną.
To prawda, niemniej jednak w Polsce wygląda to lepiej niż na Zachodzie. Wystarczy spojrzeć na nasze sale koncertowe – wciąż pełne publiczności, co jest budujące. Klasyka stała się nawet trochę modna. A że mamy XXI wiek, media społecznościowe i nieograniczony dostęp do muzyki – nie oburzam się, kiedy ktoś transmituje mój koncert na Instagram Live. Czasy się zmieniły i trzeba być na to otwartym. Jeżeli środowisko muzyczne na całym świecie nie zmieni podejścia w tej kwestii, to wyginiemy jak dinozaury! Muzyka klasyczna nie powinna odstraszać – to zawsze opowieść o emocjach, tak samo jak teatr, koncert rockowy czy każda inna forma sztuki.
Jak wygląda u pana proces pracy nad utworem? To bardziej techniczne wyzwanie czy emocjonalna podróż?
Najważniejsza jest dla mnie intuicja: co chcę wyrazić dźwiękiem, barwą, kolorem. Jeżeli w utworze nie odnajdę interesującego mnie nastroju, harmonii czy emocji, to po prostu nie podejmuję się jego nauki. Te elementy są najistotniejsze.
Najpierw utwór musi mnie ująć. Najbliższe są mi te, w których obecny jest niepokój, groza lub dla odmiany ulotność, delikatny dźwięk przekazywany na fortepianie za pomocą takich środków jak delikatny dotyk klawisza itp. Może dlatego tak bardzo cenię muzykę rosyjską- u Rachmaninowa w śpiewnych fragmentach espressivo czuć rosyjską wylewną duszę nieszczęśliwego ciemiężonego i inwigilowanego przez system inteligenta, z drugiej strony brutalność i bezwzględność, rządzę imperializmu, która w tym narodzie drzemie słychać to choćby we wstępie do cody trzeciego koncertu fortepianowego. To wszystko słychać w charakterze tej muzyki – z jednej strony szeroki zaśpiew znany z rosyjskich cerkwi. Z kolei marsze w muzyce rosyjskiej bywają przerażające w swoim charakterze jak np. marsz w końcówce XIII Symfonii Szostakowicza. Przywołuje niestety skojarzenia kolumn rosyjskich wojsk idących na Zachód… Zresztą każda tradycja muzyczna niesie w sobie kwintesencję swojego kraju i charakteru narodu.
A jak wygląda to w przypadku polskiej muzyki?
Dla mnie subiektywnie najlepszym przykładem jest końcówka Poloneza-Fantazji Chopina. Pierwsza część jest refleksyjna, posiada ten piękny smutek egzystencjalny, który cenię w naszym narodzie, a w finale słychać triumf – przez łzy. Polacy mają w sobie tę niezwykłą cechę: nawet porażkę potrafią zamienić w optymizm, nigdy się nie poddają. Czytałem kiedyś, że jesteśmy narodem, który często nawet nie zauważa, że poniósł porażkę – po prostu idziemy dalej. I to właśnie słychać u Chopina. Ten optymizm przez łzy, ta wiara, że „musi być wreszcie dobrze” – to, moim zdaniem, kwintesencja polskiej mentalności ukształtowanej przez ciężką historię Państwa.
A niemiecka muzyka?
Najlepiej oddaje ją Beethoven. Niemcy są bezkompromisowi – potrafią twardo egzekwować swoje racje. To słychać u Beethovena: nagłe forte, nagłe piano. Z drugiej strony to także naród filozofów, poukładanych intelektualistów – i ta dwoistość też jest obecna w ich muzyce np. u Schumanna.
Co pan dostrzega we francuskiej?
Francuska muzyka przypomina mi ich modę i perfumy – lekka, elegancka. Piękna powierzchnia wydaje się być ważniejsza niż zaprzątanie sobie głowy filozoficznymi rozważaniami. Dobrze się jej słucha, ale brakuje mi w niej tej głębi, którą odnajduję na przykład u Brahmsa czy Ivesa. To muzyka przyjemna, ale niekoniecznie niosąca ze sobą egzystencjalny ciężar.
Co sprawiło, że zdecydował się pan odejść od klasycznego repertuaru i zwrócić ku muzyce współczesnej?
W 2016 roku wpadła mi w ręce płyta fińskiego kompozytora i dyrygenta Esy-Pekki Salonena. Zbliżałem się wówczas do połowy trzydziestki i uświadomiłem sobie, że nie wytrzymam kolejnych dekad, grając wyłącznie Chopina czy Brahmsa. Nie chciałem mieć perspektywy powtarzania tego samego przez kolejne lata życia. Zbiegło się to ze wzmożoną chęcią poznania jak najszerszego spektrum muzyki współczesnej – jest ona niejednorodna i wbrew pozorom bardzo różnorodna.
Często zderzam się z pytaniem ze strony melomana, że nie rozumieją muzyki najnowszej. Recepta na odbiór muzyki jest dla mnie prosta: nie szukajmy w niej melodii jak u Mozarta – chłońmy atmosferę muzyki, jej klimat i szukajmy skojarzeń w trakcie jej wykonania.
A jak to się stało, że Polak robi karierę w Japonii?
Nie przepadam za tym słowem – „kariera”. W 2010 roku, podczas obchodów 200-lecia urodzin Chopina, miałem kilka koncertów, m.in. w Izraelu i Japonii. To właśnie w Japonii dostałem zaproszenie na recital w Tokyo Bunka Kaikan, który zaowocował poznaniem menadżera. Niedługo później wystąpiłem z Tokyo Philharmonic Orchestra – jedną z najlepszych orkiestr w kraju.
Trzy lata temu natomiast założyłem w Japonii w Hakushu Hall Ensemble – pięcioosobowy zespół. Zaprosiłem do niego Japończyków, z którymi wcześniej współpracowałem. Ważne było dla mnie, żeby byli to muzycy, którzy studiowali w Europie i znają nasz kontekst kulturowy. Dzięki temu współpraca i wspólne muzykowanie są głębsze i bardziej autentyczne. To ludzie, którzy mieli okazję skonfrontować się z europejską tradycją, a jednocześnie wnoszą swoją perspektywę i doskonałe przygotowanie zawodowe.
Pańska działalność została doceniona w Japonii – otrzymał pan tytuł ambasadora turystyki poprzez kulturę. Jak do tego doszło?
Odbieram to głównie jako miły wyraz docenienia działalności artystycznej po blisko 15 latach obecności w przybranej ojczyźnie. Wszystko zaczęło się w mieście Yanagawa na wyspie Kiusiu, liczącym około 70 tysięcy mieszkańców. Zbudowano tam nową, przepiękną salę koncertową na 800 miejsc – z doskonałą akustyką i świetną architekturą. W 2022 roku zagrałem tam recital fortepianowy. Zaproponowałem, aby nadać mu charakter charytatywny na rzecz Ukrainy – było to zaledwie dwa miesiące po rozpoczęciu wojny.
Koncert odbił się szerokim echem, pojawiła się państwowa telewizja NHK, która przygotowała reportaż. Niedługo później zostałem powołany przez dyrekcję sali na dyrektora artystycznego Ensemblu i wkrótce powstał wokół niej zespół, który gwarantuje ofercie kulturalnej miasta wysoki poziom artystyczny. Zaprosiłem do zespołu znakomitych muzyków: m.in. dwóch koncertmistrzów czołowych orkiestr z Niemiec i Japonii m.in. koncermistrzynię berlińskiego Konzerthausu oraz tokijskiej Yomiuri Symphony Orchestra – to była orkiestra gościnna Maestro Skrowaczewskiego. Nowa sala koncertowa to zawsze impuls dla lokalnej społeczności – staje się miejscem spotkań i tworzy pozytywną energię.
Ten projekt bardzo się rozwinął w ciągu trzech lat. Koncept, jaki przyjąłem od samego początku to prezentowanie co roku muzyki z innego kraju lub regionu świata, mieliśmy rok muzyki wschodnio – europejskiej, amerykańskiej, rok muzyki pochodzącej z Wiednia. Od początku także starałem się, aby jego centrum była muzyka współczesna. Każdego sezonu zamawiamy co najmniej jedną nową kompozycję – u kompozytorów z całego świata, w tym Polski. To ważne, żeby repertuar nie ograniczał się tylko do mainstreamu klasyki, ale dawał też szansę kompozytorom na prezentację nowych dzieł. Inicjatywa spotkała się z bardzo pozytywnym odzewem zarówno ze strony władz miasta, jak i mieszkańców. Pod koniec lipca tego roku, zaproponowano mi, żebym został ambasadorem turystyki miasta Yanagawa – właśnie poprzez ciekawy program oraz wymianę kulturalną z innymi krajami będę zachęcał melomanów do odwiedzenia tego miasta.
Czy publiczność w Polsce i Japonii różni się między sobą, czy raczej muzyka pozostaje wspólnym językiem?
W Tokio działa aż siedem orkiestr zawodowych, w Warszawie przykładowo mamy pięć zespołów zawodowych. Japończycy słuchają muzyki w ogromnym skupieniu. Doskonale znają repertuar, często słyszeli dane dzieło wielokrotnie. Zaskoczyło mnie, że niektórzy przychodzą na koncerty z nutami w ręku, by na bieżąco śledzić partyturę. To bardzo empiryczne podejście do muzyki.
Nie są tak spontaniczni jak Amerykanie – standing ovation zdarza się rzadko. Ale bez wątpienia w Japonii istnieje ogromne zainteresowanie muzyką klasyczną.
Wspomniał pan, że nie przeszkadza panu, kiedy publiczność nagrywa fragmenty koncertu na Instagrama. Czy pańskim zdaniem współczesny artysta klasyczny powinien być obecny w mediach społecznościowych?
Tak, to konieczne. Skupiam się na swojej pracy, ale jestem przekonany, że jeśli muzyka klasyczna ma przetrwać kolejne sto lat, musi zmienić się nasze podejście. Pandemia i zmiana pokoleniowa sprawiły, że publiczność nie jest już ta sama co dwadzieścia lat temu. Trzeba znaleźć nowe drogi kontaktu ze słuchaczami – a media społecznościowe są jedną z nich.
Jest pan często obecny także w Polsce. Tylko w ostatnich sezonach wystąpił w przepięknych nowych salach koncertowych wrocławskim Narodowym Forum Muzyki, katowickim NOSPR oraz w Złotej Sali Filharmonii Szczecińskiej.
Staram się nie zapominać o polskiej publiczności i występuję w Polsce 2-3 razy w sezonie koncertowym, przynajmniej raz na wiosnę i raz na jesieni. Szczególnie w pamięci zachowam udział w prawykonaniach nowych koncertów fortepianowych napisanych dla mnie przez dwóch znakomitych polskich kompozytorów związanych z Polskim Wydawnictwem Muzycznym: Dariusza Przybylskiego oraz Pawła Hendricha. Na pewno też polskie prawykonanie utworów Esa Pekka Salonena w Filharmonii Narodowej oraz Hansa Abrahamsena w NFM było istotne – jest dla mnie ogromną frajdą i satysfakcją, że utwory, które powstały na zamówienie sal koncertowych w Londynie czy Berlinie mogłem zaprezentować w Polsce jako pierwszy.
Bardzo cieszę się, że muzykę Abrahamsena docenił także mistrz Paweł Mykietyn, który był tak uprzejmy zaprosić mnie w ostatnich dniach na Festiwal „Muzyka na Szczytach” w Zakopanem, właśnie z programem prezentującą obecne trendy. Słuchajmy więcej muzyki współczesnej, w niej zawarty jest przekaz i charakter naszych czasów!
Czytaj też:
Warszawa w rytmie Mozarta. Ruszył kolejny Festiwal MozartowskiCzytaj też:
Zielona wirtu-OZ-eria na warszawskiej scenie. Czy Roma udźwignęła „Wicked”?