- Sprawdź, czy dobrze się odżywiasz. Zrób TEST
- Więcej aktualnych wiadomości znajdziesz na stronie głównej Onetu
Wśród medyków są równi i równiejsi?
W publicznej ochronie zdrowia pracują medycy na etatach (umowy o pracę) i kontraktach — a wynagrodzenia coraz mocniej obciążają budżety szpitali. Etatowcy mają zagwarantowane coroczne podwyżki — od lipca pensja lekarza specjalisty wynosi ok. 12 tys. zł brutto (Więcej o podwyżkach w ochronie zdrowia przeczytasz TUTAJ). Ale prawdziwym finansowym wyzwaniem są kontrakty, na których widnieją wynegocjowane kwoty — niektórzy lekarze, ale dodajmy dla sprawiedliwości, że są to odosobnione przypadki, zarabiają nawet 300 tys. zł miesięcznie, co budzi w środowisku niemałe poruszenie. Ostatnio głośno było o propozycji pensji dla lekarza SOR w Bielsku-Białej, gdzie Szpital Wojewódzki kusił kandydatów do pracy kwotą 108 tys. zł na miesiąc. Tymczasem szpitale ledwo dyszą. Nawet do tego stopnia, że ograniczają przyjęcia pacjentów. Tak o jednym z nich napisał Adrian Zandberg, polityk lewicy: "logikę rynkową w ochronie zdrowia doprowadzoną do ostatecznej konkluzji", gdzie sama czynność leczenia pacjentów staje się paradoksalnie szkodliwa finansowo dla placówki. Właśnie w związku z trudną sytuacją szpitali i rosnącymi wynagrodzeniami w ochronie zdrowia minister zdrowia zapowiada koniec "kominów płacowych". Mówi się też o zamrożeniu ustawy zwanej podwyżkową.
"Od dwóch lat klepany jest wszędzie w mediach temat, że czas zamrozić ustawę, której jestem jednym z ojców, ustawę, którą wywalczyli rezydenci i inne zawody medyczne z porozumienia zawodów medycznych w 2018 roku. Ustawę o pensjach minimalnych w ochronie zdrowia" — tak propozycję MZ dotyczącą potencjalnego wprowadzenia górnej granicy zarobków w systemie ochrony zdrowia na portalu X komentuje Jakub Kosikowski, rzecznik Naczelnej Izby Lekarskiej.
"Od sasa do lasa czytacie o tym, że winne są rozpasane pensje lekarzy, którzy zjadają pieniądze, które można by wydać na leczenie Polaków, a tak to nie ma, bo konowały zjadły" — dodaje rzecznik NIL, kontynuując: "Nie dajcie się robić w bambuko. To, że zamrożą pensję ratownikom, nie spowoduje, że będziecie mieć mniejsze kolejki. To tylko temat zastępczy, by zrzucić na personel, że system nie działa, a wy musicie się do niego wpychać z prywaty by przeżyć".
Czy planowany przez MZ limit wysokości wynagrodzeń to ratunek dla systemu, czy może chwilowe odwrócenie uwagi od faktycznego problemu? Dodajmy, że obecnie tzw. ustawie kominowej podlega jedynie dyrektor szpitala lub zarząd. Medonet zapytał o to mec. Mariusza Trojanowskiego, dyrektora szpitala w Aleksandrowie Kujawskim, który nie owija w bawełnę:
— Jeśli państwo stać na to, niech płaci lekarzowi milion złotych za godzinę. Ale trzeba sobie odpowiedzieć — czy naprawdę nas na to stać? — pyta retorycznie.
Problemem jest kulejący system
Zdaniem mec. Trojanowskiego problem nie leży w samych lekarzach, którzy zarabiają dużo, lecz w braku jasnych zasad wynagradzania w publicznej ochronie zdrowia. — Wojsko je ma, policja ma, sądy mają, urzędy mają. Tylko ochrona zdrowia nie ma żadnych reguł. Dlaczego? — pyta.
Winą za chaos obarcza system wyceny świadczeń, w którym pieniądze na wynagrodzenia są wrzucone do jednego worka. — To tragedia. W żadnej innej działalności gospodarczej nie robi się takich rzeczy. W ochronie zdrowia — jak zwykle — jest inaczej — dodaje. I ostrzega, że jeśli nic się nie zmieni, "państwo polskie się przewróci".
- Może cię zainteresować: "Złote klamki zamiast ratowania życia. To patologia". Sąd rozstrzygnął w sprawie pieniędzy z KPO dla szpitali
Dyrektor szpitala w Aleksandrowie Kujawskim nie ma wątpliwości, dlaczego system wynagrodzeń w ochronie zdrowia wymaga natychmiastowej reformy. — Z tych pieniędzy osiąga się zyski i mowa nie tylko o właścicielach prywatnych placówek, ale i lekarzach. Jeśli w wycenie świadczenia zawarte są pensje dyrektora, sekretarki i sprzątaczki, to lekarz żąda "haraczu" od całości — mówi ostro.
Jego zdaniem państwo przez lata "oszukiwało samo siebie", ignorując ostrzeżenia ekspertów. Podkreśla przy tym, że obecna sytuacja to "stan nadzwyczajny", który wymaga szybkich decyzji, a nie rozmów bez końca. — Jak się pali, to się ten pożar gasi. Ta ustawa to tragedia, mówiliśmy o tym od początku. Potrzebujemy ustawy o wynagrodzeniach w ochronie zdrowia, nie tylko o minimalnym wynagrodzeniu. Takiej, jaką mają wojsko, prokuratura czy szkolnictwo — przyznaje w rozmowie z Medonetem.
Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideoDla pacjentów już niewiele zostaje
Dyrektor szpitala nie ukrywa, że obecny system wynagrodzeń to pułapka. — Nie stać mnie na takie pensje dla lekarzy. I nikogo nie stać — mówi wprost. Tłumaczy, że szpitale są pod ścianą: — Jeśli nie zapłacimy, lekarz odejdzie. I zarobi jeszcze więcej gdzie indziej. A szpital przestanie działać, bo bez medyków nie będzie miał kim leczyć. W konsekwencji i w jednym, i w drugim przypadku ucierpi pacjent, bo albo na jego leczenie zabraknie pieniędzy, albo one będą, ale nie będzie miał go kto leczyć — tłumaczy mec. Trojanowski.
Według niego rozwiązanie jest proste — trzeba ujednolicić system wynagrodzeń w całej publicznej ochronie zdrowia. — Gdyby było to uregulowane, lekarz nie miałby gdzie pójść po więcej. Bo wszędzie obowiązywałyby te same zasady — dodaje.
- Przeczytaj także: 108 tys. zł miesięcznie za pracę na SOR-ze, a chętnych brak. "Problemem nie są pieniądze, ale pacjenci"
Na pytanie, czy jako dyrektor szpitala zarabia najwięcej w swoim szpitalu, odpowiada bez wahania: — Trafiła pani w czuły punkt. Nie, nie zarabiam najwięcej. Dyrektorzy mają zamrożone pensje od 2017 r. To skandal.
Zwraca przy okazji uwagę na dysproporcje — lekarze osiągają dziś szczytowe wynagrodzenia, podczas gdy osoby zarządzające placówkami medycznymi odpowiadają za wszystko, co jest z nimi związane: pacjentów, personel, finanse, a nawet konsekwencje prawne. — Każda sprawa sądowa, każde powikłanie — to dyrektor stoi za tym wszystkim, jeśli chodzi o kwestie prawnej i finansowej odpowiedzialności. A mimo to nikt nie mówi o tym głośno — mówi. Jego zdaniem tylko dzięki zaangażowaniu dyrektorów szpitale jeszcze funkcjonują. — Ale to już jest schyłek — mówi z goryczą.
Tu trzeba leczyć, a nie zarabiać
Równie palącą kwestią, co zarobki lekarzy, są zyski placówek medycznych, których włodarze narzekają na wysokie koszty utrzymania, ale nierzadko z końcem roku chwalą się swoimi zyskami. — Szpital nie jest od zysków. Jak ktoś chce zarabiać, niech otworzy bank — mówi ostro mec. Trojanowski. Jego zdaniem osiąganie nadwyżek finansowych w placówce medycznej to powód do wstydu, a nie do dumy. — Jeśli dyrektor ma zysk, to znaczy, że za te pieniądze nie wyleczył pacjenta. To skandal — grzmi.
Przywołuje przykłady zbiórek na leczenie dzieci, które nie mogą liczyć na pomoc systemu. — Zbieramy na Jacusia, na Zosię, bo nie ma za co ich leczyć, a tymczasem dyrektor szpitala ma 160 mln zł zysku? Pani to rozumie? Bo ja nie — nie przebiera w słowach.
— Czy lekarz wystawiający fakturę na 300 tys. zł miesięcznie to patologia systemu, czy raczej efekt jego niedomagania? — pytam. — Absolutnie patologia, nie mam żadnych wątpliwości. Ale trzeba badać każdy przypadek osobno — zastrzega mec. Trojanowski. Przyznaje, że są specjaliści, których kompetencje są tak unikalne, że wykonują zabiegi, których nie zrobi nikt inny. — Jeśli taki lekarz pracuje po 12 godzin dziennie i wykonuje 5–6 operacji, to jego wynagrodzenie trzeba traktować inaczej — wyjaśnia.
Problemem są jednak sytuacje, w których lekarze wykorzystują braki kadrowe, by dyktować warunki. — To jest tragedia. Bo jeśli się tego nie zabrania, to każdy będzie to robił — czy to kominiarz, piekarz, czy lekarz — grzmi, dodając, że oddanie odpowiedzialności za zdrowie obywateli w ręce prywatnych podmiotów to strzał w kolano resortu. — Nikt nie otwiera działalności, bo kocha Polskę. Chodzi o zarabianie pieniędzy — i nie mam z tym problemu. Mam problem z tym, że państwo oddaje w prywatne ręce to, co powinno być publiczne. 90 proc. przychodni w Polsce to placówki prywatne. Czy to jest normalne? — zastanawia się.
Lekarze biorą chochlą, a ona jest coraz większa
Dyrektor nie kryje frustracji: od lat mówi się o patologiach w systemie, ale nikt nie reaguje. — To gra pieniądza, zakłamanie, merkantylizm — szczególnie w podmiotach prywatnych — mówi. Jego zdaniem prywatna opieka zdrowotna nie jest problemem, dopóki działa poza systemem publicznym. — Jeśli ktoś chce się leczyć prywatnie — proszę bardzo. Ale jeśli państwo realizuje konstytucyjny obowiązek wobec obywateli, to nie może być uzależnione od tego, czy ktoś ma kasę, czy nie — dodaje.
Podkreśla, że składka zdrowotna powinna służyć leczeniu, a nie generowaniu zysków. Zwraca też uwagę na ogromne różnice między lekarzami pracującymi w szpitalach a tymi z gabinetów POZ. — Lekarz w przychodni może odesłać pacjenta dalej. Ten na ostrym dyżurze musi leczyć. I kto powinien zarabiać więcej? — pyta. Tymczasem wielu lekarzy ucieka ze szpitali do prywatnych gabinetów, a ci, którzy zostają, "robią biznes na mieniu publicznym".
— Jeśli lekarz widzi, że kolega w gabinecie zarabia 400–500 zł za godzinę, a on na oddziale dostaje 70 zł — to jak ma to wyglądać? — pyta dyrektor.
Pomysł wprowadzenia limitu wynagrodzeń dla lekarzy mec. Trojanowski ocenia jako konieczność. — Nie można brać z budżetu państwa chochlą, ile się da. Składka zdrowotna już nie wystarcza — trzeba dopłacać z budżetu. A jeśli państwo się tym nie zajmie, to ta chochla będzie coraz większa — mówi dosadnie. I przywołuje przykład ze Słowacji, gdzie lekarz, który odmówił pracy z powodu niskiego wynagrodzenia, stracił prawo wykonywania zawodu. — Teraz może zostać szewcem. I wszystko jasne — komentuje.
Dyrektor wskazuje, że państwo już inwestuje w lekarzy, finansując ich studia i rezydentury. — Uczymy ich za darmo, płacimy za dalsze kształcenie, a potem oni mówią, że będą robić, co chcą? System powinien być tak zorganizowany, aby nowo wykształceni lekarze na początku swojej zawodowej kariery robili jednak to, czego oczekuje od nich państwo i społeczeństwo — przyznaje.