Operacja „Neptun” – perfekcyjny plan i brutalna rzeczywistość lądowania w Normandii

1 tydzień temu 12

Operacja „Neptun” – perfekcyjny plan i brutalna rzeczywistość lądowania w Normandii

fot.Hogweard – Operations Greenwood and Pomegranate Normandy July 1944 EN.svg / CC BY 4.0 Plaże desantowe

6 czerwca 1944 roku alianci rozpoczęli długo przygotowywaną inwazję na okupowaną Francję. Operacja „Neptun”, część większego planu „Overlord”, miała być perfekcyjnie zsynchronizowanym przedsięwzięciem. Jednak już pierwsze godziny pokazały, że to nie plany, a improwizacja i odwaga zwykłych żołnierzy przeważyły o zwycięstwie.

Tekst stanowi fragment najnowszej książki Craiga Symonds Operacja Neptun. D-Day i inwazja Aliantów na okupowaną Europę Znak Horyzont 2025.

Plan tak szczegółowy, że aż… zbyt szczegółowy

Wojskowi mawiają, że żaden plan nie wytrzymuje pierwszego kontaktu z wrogiem. Tym bardziej dotyczy to planów tak szczegółowych i skomplikowanych jak liczący 1100 stron, gruby na 10 centymetrów plan operacji Neptun. Stworzony z ogromną starannością wysiłkiem setek ludzi po wielu miesiącach analiz, określał zadania każdego okrętu, każdej barki i łodzi desantowej, każdego pojazdu i niemal każdego alianckiego marynarza i żołnierza według harmonogramu rozpisanego prawie co do minuty. Jak zauważył Samuel Eliot Morison w 1957 roku: „Ten plan był trochę zbyt dopracowany”. Trudno było oczekiwać, że wszystko rozegra się dokładnie według z góry ustalonego scenariusza.

Ponadto złożoność planu i współzależność jego poszczególnych elementów sprawiały, że pierwsze niepowodzenia uruchomiły efekt domina, mnożąc trudności, które – zwłaszcza na plaży Omaha – groziły fiaskiem inwazji. W ostatecznym rozrachunku o końcowym sukcesie przesądziła zdolność żołnierzy do adaptacji i improwizacji – i na lądzie, i na morzu.

6 czerwca 1944 roku bohaterów było wielu, lecz niewątpliwie do najważniejszych należeli ci znajdujący się na czele ataku. Byli wśród nich marynarze i sternicy z marynarki wojennej oraz straży przybrzeżnej, prowadzący kruche łodzie Higginsa między przeszkodami u brzegów; podporucznicy i porucznicy marynarki, którzy dobijali do zatłoczonej plaży swoimi barkami desantowymi LCT i LCI, nawet gdy stało się jasne, iż misterny plan zaczyna się spektakularnie rozsypywać; kapitanowie i porucznicy wojsk lądowych prowadzący niewielkie oddziały czołgów i piechoty prosto w krwawą rzeź; sierżanci i inni podoficerowie, którzy przejmowali dowodzenie na plaży po tym, jak ich oficerowie polegli od pierwszych salw morderczego ostrzału; i wreszcie – chyba przede wszystkim – szeregowi marynarze i żołnierze, którzy mimo grozy wykonywali swoje zadania jak umieli najlepiej – i tak długo, jak się dało. Koniec końców to właśnie ich wyszkolenie i żołnierski instynkt, a nie misternie rozpisany plan, przyniosły aliantom zwycięstwo na plażach Normandii.

Czytaj także: Największy podstęp w dziejach wojskowości. Jak alianci ukrywali datę i miejsce lądowania w Normandii?

Gdy lądujesz nie tam, gdzie trzeba – i to ratuje życie

Pierwsze alianckie jednostki desantowe dotarły do amerykańskich plaż niemal co do minuty zgodnie z harmonogramem. Sternicy z marynarki wojennej i straży przybrzeżnej wprowadzili swoje łodzie Higginsa na brzeg – lub tak blisko niego, jak tylko na to pozwalały podwodne nierówności oraz wciąż widoczne zaminowane przeszkody. Do punktów startowych prowadziły ich kutry patrolowe, ale na ostatnim odcinku przed spowitą dymem plażą po prostu kierowali łodzie w stronę lądu i, otworzywszy przepustnice, gnali „na złamanie karku” z pełną szybkością.

fot.Photograph from the U.S. Coast Guard Collection in the U.S. National Archives. / domena publiczna Alianckie okręty desantowe zbliżają się do plaż Normandii

Niektóre rozpędzone łodzie, dodatkowo pchane naprzód falami przypływu, dosłownie unosiły się w powietrze, po czym z impetem lądowały na piasku. Jeden z marynarzy zapamiętał, że drewniane jednostki „podskakiwały w górę i w dół, w górę i w dół, dopóki nie zaryły w brzeg”. Nieraz któraś „pękała na dwoje” i żołnierze musieli płynąć wpław lub się z niej wyczołgać. Te, które dotarły na plażę w całości, natychmiast stawały się celem niemieckiej artylerii.

Większość łodzi Higginsa musiała lawirować pomiędzy przeszkodami, często mając przy tym ledwie metr lub dwa zapasu po obu stronach. Wskutek łagodnego nachylenia plaży wiele jednostek osiadło na mieliźnie, zanim jeszcze dotarło do linii przyboju. Niektórzy sternicy wycofywali się i szukali innego miejsca, gdzie dałoby się dopłynąć bliżej brzegu. Inni, próbując przedrzeć się przez łachy, na zmianę wrzucali bieg wsteczny i przedni.

W końcu jednak dochodzili do wniosku, że dalej nie popłyną, opuszczali rampy do wody i krzyczeli: „Wysiadać!”. Jeśli żołnierzom ciasne łodzie Higginsa mogły się wydawać przedsionkiem piekła, teraz na plaży witało ich prawdziwe inferno.

fot.Chief Photographer’s Mate (CPHoM) Robert F. Sargent / domena publiczna Lądowanie w Normandii na plaży „Omaha”

Choć desant dotarł punktualnie, dowódcy kompanii i plutonów niemal natychmiast zauważyli, że znaleźli się w niewłaściwym miejscu. Stały prąd południowo-wschodni o prędkości trzech węzłów zepchnął większość łodzi desantowych daleko na lewo od zamierzonych punktów lądowania, szczególnie na plaży Utah. Sternicy mieli do dyspozycji specjalne kompozytowe fotografie utworzone z setek zdjęć wykonanych przez pilotów lotnictwa sił lądowych, którzy przez wiele tygodni z narażeniem życia przelatywali nisko nad plażą, by sfotografować teren. Plan zakładał, że sternicy z pomocą tych zdjęć odnajdą właściwe miejsca do lądowania.

Czytaj także: Ostrzał plaż Normandii w D-Day

Wszechobecny dym i pył uniemożliwiały jednak rozpoznanie jakichkolwiek punktów orientacyjnych – zwłaszcza na jednolicie płaskim terenie plaży Utah. Dowodzący barką LCT-853 w czasie podejścia wielokrotnie pytał swojego zastępcę, czy zmierzają we właściwe miejsce. Popatrywał to na zdjęcia, to przed siebie, lecz „przez dym kompletnie nic nie było widać”. Tak jak niemal wszyscy kierował się więc ku najbliższemu skrawkowi odsłoniętej plaży. Gdy żołnierze w końcu dotarli na ląd, ich oficerowie na próżno rozglądali się za punktami orientacyjnymi z map i zdjęć, które przez wiele tygodni studiowali w Anglii.

fot.Autor nieznany / domena publiczna Załadunek transporterów opancerzonych na okręty desantowe w angielskim porcie w przededniu inwazji

Najsilniejszy był prąd koło plaży Utah, gdzie desant wylądował kilometr na południe od zamierzonego miejsca. Co dalej? Rezygnując z prób przedostania się do pierwotnej strefy desantu, pułkownik James Van Fleet, dowodzący 8. Pułkiem Piechoty, oraz generał brygady Theodore Roosevelt Jr. podjęli rozsądną decyzję, by posuwać się naprzód z miejsca, w którym się znaleźli. Podobnie jak jego ojciec, który czterdzieści sześć lat wcześniej stanął na czele szturmu na Kettle Hill na Kubie, Teddy Roosevelt Jr. pragnął dowodzić z pierwszej linii. Udało mu się przekonać Eisenhowera, by pozwolił mu wylądować na plaży Utah w pierwszym rzucie.

Teraz niemal natychmiast potwierdził słuszność tej decyzji, korygując plan działania na plaży Utah stosownie do zaistniałej sytuacji. Wymusiło to pewne zmiany w harmonogramie przerzucania na brzeg kolejnych rzutów desantu, a także w planie logistycznym, ale pozwoliło szybciej wyprowadzić żołnierzy z plaży i bez wątpienia ocaliło wiele istnień. Zresztą przypadkowe przesunięcie alianckiego ataku na plaży Utah okazało się szczęśliwym zbiegiem okoliczności.

Niemcy mieli tam nieco słabsze umocnienia, siły inwazyjne miały też łatwiejszy dostęp do dróg prowadzących w głąb lądu. Za swoją przytomną decyzję oraz inne dokonania tego dnia Roosevelt został pośmiertnie odznaczony Medalem Honoru.

Plaża Omaha – błędy, przeszkody i śmiercionośna obrona

Prąd morski u brzegów plaży Omaha był mniej odczuwalny, lecz alianci mierzyli się tam z innymi, znacznie poważniejszymi problemami. Największym była geografia. Omaha była jedyną plażą desantową otoczoną skarpami o wysokości od 30 do 45 metrów. Na tych wzniesieniach Niemcy rozmieścili trzydzieści dział polowych i przeciwpancernych, a do tego aż osiemdziesiąt pięć gniazd karabinów maszynowych – czterokrotnie więcej niż na jakiejkolwiek innej plaży inwazyjnej. Pozycje te były tak dobrze zamaskowane, że prawie niewidoczne. Na domiar złego półkolisty kształt plaży umożliwiał Niemcom prowadzenie ostrzału nie tylko z góry, ale także z obu flank.

Choć wstępne bombardowania zmusiły obrońców do ukrycia się, żadna niemiecka bateria nie została bezpośrednio trafiona. Gdy pierwsza fala alianckiej piechoty wyległa na plażę, żołnierze natychmiast znaleźli się pod zmasowanym ogniem artylerii, moździerzy i karabinów maszynowych. Wreszcie – o czym alianci nie mieli pojęcia – Niemcy niedawno wzmocnili ten odcinek plaży jednostkami 352. Dywizji Piechoty. Wszystkie te czynniki – ukształtowanie terenu, siła ognia i liczebność obrońców – sprawiły, że Omaha okazała się dla aliantów znacznie trudniejszym celem niż pozostałe plaże.

Tamtego ranka pierwsi wylądowali na plaży Omaha członkowie zespołów szturmowych do niszczenia przeszkód (Gap Assault Teams, GAT) złożonych z oddziałów saperskich marynarki (Navy Combat Demolition Units, NCDU) oraz saperów wojsk lądowych. Formalnie rzecz biorąc, wszyscy członkowie NCDU byli ochotnikami, choć wielu z nich zgłosiło się do tej niebezpiecznej misji w sposób typowy dla wojska – kiedy wśród nowo przybyłych do Anglii nie znalazła się wystarczająca liczba chętnych, pewien podporucznik zwyczajnie oznajmił, że wszyscy, których nazwiska zaczynają się na litery od A do C, właśnie zostali ochotnikami. Inna sprawa, że nikt się nie sprzeciwił ani nie próbował się uchylić.

Na plaży Omaha działało szesnaście takich zespołów; każdy z nich miał za zadanie utorować wśród przeszkód korytarz o szerokości 50 metrów. Przeszkody przybierały różne formy. Jedną z nich były tzw. jeże – stalowe konstrukcje powstałe przez zespawanie pod kątem prostym trzech dwumetrowych kątowników. Przypominały one ogromne metalowe bierki, jakby porzucone na plaży przez bawiące się nimi dzieci olbrzymów. Jeże umieszczano między linią przypływu a odpływu; przy wysokim poziomie wody mogły rozpruwać dno mniejszych jednostek desantowych.

Innym rodzajem zapory były podobne do słupów telegraficznych drewniane pale, do których najczęściej mocowano talerzowe miny przeciwpancerne typu Teller. Mina eksplodowała pod wpływem wstrząsu. Nawet jeśli łódź szczęśliwie przedostała się pomiędzy dwoma takimi palami, mogła zahaczyć o drut, którymi wiele z nich było połączonych, co także detonowało ładunek. Alianci podjęli decyzję, by lądować dwie godziny po odpływie, co miało dać zespołom NCDU trochę czasu na oczyszczenie przynajmniej części przeszkód. Zakładano, że lądując zaraz po zmasowanym ostrzale artyleryjskim, nie napotkają większego oporu – jednak rzeczywistość okazała się zupełnie inna.

Czytaj także: Lądowanie aliantów w Normandii

Tekst stanowi fragment najnowszej książki Craiga Symonds Operacja Neptun. D-Day i inwazja Aliantów na okupowaną Europę Znak Horyzont 2025.

Przeczytaj źródło