Do kina Czajka wchodziło się po schodach z ciemnego lastryko na trzecie piętro. Niższe kondygnacje brzydkiego, kanciastego gmachu przy rogu Chełmskiej i Czerniakowskiej zajmowało jakieś zrzeszenie spółdzielcze, i kino stanowiło jego własność. Metalowe barierki, wyślizgane poręcze z jasnego ongiś drewna. W prześwit między poręczami spluwaliśmy dla rozrywki, czekając na seans.
Jeśli nie było gwaru, z dołu rozbrzmiewały głośne plaśnięcia niesione kamiennym echem przez cały budynek. Po paru minutach w prześwicie ukazywała się twarz bileterki. Dawaliśmy długą, dopadaliśmy poczekalni, zajmowaliśmy z góry upatrzone miejsca i przybieraliśmy pozy niedbałe. Raz wysunęła facjatę tak niefartownie, że dostała w limo od Ignaczaka. Puściła wiąchę, jednak nie chciało jej się gramolić na górę. Uznaliśmy, że właściwie jest niegroźna. Ale że dalej wstawiała twarz między poręcze, to wciąż dawaliśmy długą. Z przyzwyczajenia.