Mark Brzezinski i Olga Leonowicz – historia miłości, która stała się misją

1 tydzień temu 11
  1. Zwierciadlo.pl
  2. >
  3. Spotkania
  4. >
  5. Mark Brzezinski i Olga Leonowicz – historia miłości, która stała się misją

Anna Pamuła

7 listopada 2025

Mark Brzezinski i Olga Leonowicz (Fot. Mateusz Skwarczek/Agencja Wyborcza)

Mark Brzezinski i Olga Leonowicz (Fot. Mateusz Skwarczek/Agencja Wyborcza)

Dyplomacja to świat, w którym każdy gest ma znaczenie, a jeden uścisk dłoni potrafi zmienić bieg historii. Oni pokazują, że prawdziwa siła tkwi w partnerstwie. Mark Brzezinski, ambasador Stanów Zjednoczonych w Polsce, syn legendarnego Zbigniewa Brzezinskiego, wychowany w cieniu wielkiego nazwiska, z poczuciem odpowiedzialności za każdy ruch i za każde słowo. Olga Leonowicz, dorastała w zupełnie innym świecie, kobieta, która nie boi się mówić własnym głosem, niezależna, wrażliwa, odważna i inspirująca. To ona przypomina, że dyplomacja bez empatii staje się tylko protokołem.

Fragment książki „Partnerstwo. Mark Brzezinski i Olga Leonowicz w rozmowie z Anną Pamułą” wyd. Agora

W polityce nie ma zbyt wiele miejsca na czułość. Życiorysy pisze się językiem urzędowym: funkcje, daty, tytuły, przemówienia. W oficjalnych biografiach dyplomatów i dyplomatek, jeśli takie są, próżno szukać fragmentów o miłości życia, o tym, kto pierwszy powiedział „kocham cię”, albo kto komu gotuje jajka na miękko w niedzielny poranek. Uczucia są zbyt nieprzewidywalne, a polityka, przynajmniej z założenia, nie znosi ryzyka.

Czasy się jednak zmieniają. Mówimy coraz więcej o emocjach, nawet w świecie władzy. Odpowiednio pokazana miłość potrafi budować zaufanie, zacieśniać więzi społeczne, wzmacniać przekaz, łagodzić wizerunek i tworzyć zapadającą w pamięć tożsamość. W ostatnich latach niektórzy przywódcy i przywódczynie zaczęli świadomie odsłaniać swoje relacje: Michelle i Barack Obamowie stworzyli z własnego związku opowieść o czułości i sile. Brigitte i Emmanuel Macronowie przepisali na nowo scenariusz miłości w polityce. Jacinda Ardern, premierka Nowej Zelandii w latach 2017–2023, pokazała światu, że kobieta może karmić piersią na forum ONZ, a także rządzić krajem. Olena i Wołodymyr Zełenscy, że nawet w czasie wojny miłość bywa formą oporu. To wszystko dzieje się na najwyższym szczeblu.

Ale może właśnie dlatego warto przyjrzeć się temu, co mniej oficjalne, bardziej ludzkie. Nawet w najbardziej przewidywalnych strukturach zdarzają się spotkania, których nikt nie planował. I które wszystko zmieniają.

**

O.: Pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. W 2021 roku moje dotychczasowe życie niespodziewanie legło w gruzach. Byłam w trakcie rozwodu, a jedna z najbliższych mi osób zachorowała na nowotwór. Dźwigając to wszystko, starałam się iść naprzód i pomału budować nową rzeczywistość, chociaż wiele było niewiadomych – praca, wynagrodzenie, miejsce zamieszkania. To był ciemny i trudny okres w moim życiu. Łez już mi nie starczało. I wtedy pojawił się Mark.

M.: Przyleciałem do Polski tydzień wcześniej, 21 stycznia 2022 roku. Wszystko działo się naraz – spotkania z kluczowymi osobami, od tych najważniejszych w dół. Z Olgą nie widzieliśmy się od 2002 roku, więc minęło dokładnie dwadzieścia lat. Wiedziałem, że była w trakcie rozwodu. Poza tym nic więcej, tyle że sprawdziłem w internecie, czym się zajmuje. W piątek, pod koniec stycznia, odwiozłem siostrę na lotnisko. Kiedy wracałem do rezydencji z szoferem, zadzwoniłem do Olgi i zaproponowałem spotkanie.

O.: Byłam bardzo zmęczona po całym tygodniu. Późnym popołudniem w piątek szłam do znajomych, w wytartych dżinsach i luźnym swetrze. Nagle zadzwonił telefon – numer nieznany, a to Mark pyta, czy się spotkamy.

M.: Na początku odmówiła, twierdząc, że jest już umówiona ze znajomymi.

O.: Ale po chwili pomyślałam: Leonowicz, co ty wyprawiasz? Nie wiadomo, czy taka okazja się powtórzy. A nie widzieliśmy się tyle lat.

M.: Dwie minuty później oddzwoniła i powiedziała coś w stylu: „Mark, nie widzieliśmy tak dawno. Nie zmarnuję tej okazji”. Powiedziałem ochronie i kierowcy, że zmieniamy plany. Muszę przyznać, że miałem lekkie obawy. Nie widziałem Olgi od dwóch dekad, nie miałem pojęcia, jakim teraz jest człowiekiem. Mogła przecież zwariować. A ja jestem raczej ostrożny.

O.: To może wróćmy do początku naszej znajomości: w 2002 roku wyjechałam do ambasady RP w Waszyngtonie na letnie praktyki. Mieszkałam u siostry mojego taty, profesor neurologii. Byłam wtedy młoda, pewna siebie i myślałam strategicznie o przyszłości. Ale nie sądziłam, że kogoś tam prywatnie poznam. Moje praktyki miały trwać cztery miesiące i tyle.

Trzeciego dnia praktyk – przyjęcie pożegnalne Jana Nowaka-Jeziorańskiego, który wracał do Polski po latach emigracji. Ustawiono mnie przy drzwiach, żebym witała gości, a pośród nich Madeleine Albright, Condoleezzę Rice i inne osobistości.

M.: Wpuszczała ludzi na przyjęcie. Od razu ją zauważyłem. Wyglądała jak królowa. Piękne oczy, cera, gesty, wdzięk i swoboda. Opadła mi szczęka. Kompletnie przestało mnie obchodzić, kogo jeszcze spotkam na tej imprezie. To było wydarzenie dla Jana Nowaka-Jeziorańskiego, kręciło się tam masę wpływowych osób, ale serio, mógłby to być Marsjanin i tak by mnie nie zainteresował. Zrobiłem uprzejmie jedną rundę i szybko wróciłem tam, gdzie stała Olga. Z przyzwoitości musiałem jednak trochę odczekać. Zapytałem, jak ma na imię, przedstawiłem się.

O.: Rozmawialiśmy dość długo, Mark zaproponował, że pokaże mi miasto. Cieszyłam się, że kogoś poznałam. Powiedział, że zadzwoni, ale nie wziął numeru.

Dwa dni później zatelefonował, do ambasady! Pracowałam w pokoiku na końcu korytarza, siedziałam nad segregatorami z dokumentami o restytucji dzieł sztuki. Telefon zadzwonił na biurku kolegi: „Olga, to do ciebie”. Myślałam, że to ciocia. A on: „Nie, to Mark Brzezinski”. Kilka dni później poszliśmy z Markiem na spacer. Opowiedziałam, że jestem po drugim roku studiów, pracowałam rok w Bostonie jako au pair, mówię po francusku. Mark, że skończył prawo w Dartmouth College, obronił doktorat na Oksfordzie i pracuje jako prawnik w dużej kancelarii. Pomyślałam, że nie jestem dla niego odpowiednią osobą i powinnam się ewakuować.

M.: Nigdy nie miało dla mnie znaczenia to, że jest między nami różnica wieku czy wykształcenia. Mam doktorat z Oksfordu, ale Olga jest bardziej inteligentna niż ja. Dodatkowo komunikuje się ze mną w obcym języku. Gdybym to ja miał mówić po polsku, to byłaby porażka.

O.: Spotkaliśmy się znowu i znów super nam się rozmawiało. Mark codziennie miał nowe pomysły, zabrał mnie na koncert Bruce’a Springsteena, pracował wtedy niedaleko ambasady, więc wyskakiwaliśmy na lunch, wieczorami na kolacje, w weekendy pływaliśmy łódką po rzece Potomak. Ale byłam ostrożna. Powtarzałam, że jestem tu tylko na kilka miesięcy, niech nie robi sobie nadziei. Ale on nie należy do ludzi, którzy odpuszczają, gdy im zależy.

M.: Spotykaliśmy się przez cały lipiec, a w sierpniu zaprosiłem ją do mojego domu rodzinnego w Maine.

O.: Ja na to: „Zwariowałeś, wakacje z rodzicami?! Słabo się znamy, poza tym nie mam pieniędzy na kolejny bilet lotniczy!”. Byłam studentką, nie chciałam prosić cioci czy rodziców o pieniądze. Mark na to: „Bilet to nie problem!”. Ja: „Nie, skoro mnie nie stać, to nie lecę”. Mama mi powtarzała całe życie, że kobieta powinna być niezależna. Tylko że Mark nie odpuszczał, a serce nie sługa…

M.: Spędziliśmy razem dziesięć dni – ona, moi rodzice, siostra, brat i ich dzieci. Fantastycznie się odnalazła w naszej wariackiej rodzinie.

O.: Chociaż z początku nawet nie miałam pojęcia, kim był profesor Brzeziński!

M.: Moi rodzice uważali, że Olga jest wyjątkowa. A ja byłem dumny, że mogłem pokazać jej Maine. To szczególne miejsce wakacyjne w Stanach Zjednoczonych. W latach pięćdziesiątych mój ojciec i matka zostali tam zaproszeni przez Rockefellerów. Im więcej czasu spędzałem z Olgą, tym bardziej ją podziwiałem.

O.: Było wspaniale. Tata zabierał nas na tenisa, zapraszał swoich znajomych, bankierów z Nowego Jorku, i kazał nam grać w debla. Oczywiście dostawaliśmy lanie – potrzebował kogoś, kto poprawi mu humor na korcie. Na pierwszej kolacji zapytał mnie o mojego ulubionego narodowego bohatera. Nie interesowałam się wtedy historią, więc zaniemówiłam. Całą noc nie spałam, a rano wydukałam: „Jan Paweł II”. Moja odpowiedź nie była zbyt głęboka i chyba zrozumiał, że nie będę dla niego partnerką do dyskusji o historii Polski. Poza tym, na to pytanie była jedna poprawna odpowiedź – marszałek Piłsudski. Mama Marka była spokojna, małomówna, ale z dobrą energią. Czułam, że mnie lubi i wspiera. Pamiętam, jak narzekałam na podziurawione koszulki Marka, a wieczorem zobaczyłam, jak ona je ceruje.

M.: Moja mama powiedziała o Oldze: „To wyjątkowa kobieta, która rozświetla każde pomieszczenie, do którego wchodzi”.

O.: Mieszkałam na ostatnim piętrze, a Mark na parterze… Nie byliśmy małżeństwem i rodzice Marka nigdy by się na wspólny pokój nie zgodzili.

M.: To była moja pierwsza poważna relacja z Polką. Pamiętam, jak znajoma rodziców zapytała mnie, gdzie znalazłem taką Polkę, bo ona szuka żony dla syna. Jakby można było kupić ją w Walmarcie!

O.: Różnica wieku między nami – że to piętnaście lat? W Stanach to w ogóle nie był temat. Nie myślałam o tym. Dopiero w Polsce usłyszałam takie pytania. Co z tego, że on jest starszy? Ważna jest kondycja, życiowy napęd. Mark nie sprawiał wrażenia – przepraszam za słowo – żigolaka.

Wróciliśmy do Waszyngtonu i zaczęliśmy rozmawiać o przyszłości. Planowałam w ciągu roku załatwić wszystkie formalności, żeby przenieść się na studia w Stanach i zamieszkać z Markiem. W międzyczasie mieliśmy się spotykać w Europie, bo Mark wtedy często latał tam w interesach. Mama Marka odwiedziła mnie w mojej kawalerce na Muranowie. Jakiś czas później profesor Brzeziński znów był w Warszawie, a ja zostawiłam mu w hotelu Bristol pudełko słodyczy. Mark twierdzi, że to były krówki, ale ja dam sobie rękę uciąć, że prince polo. Z Markiem regularnie rozmawialiśmy przez telefon, choć połączenia były horrendalnie drogie, a ja coraz poważniej myślałam o przeprowadzce do niego.

I wtedy, pod koniec października, odebrałam ten ostatni telefon.

M.: Dziwię się, że nasza relacja dwadzieścia lat temu nie przetrwała. Ale chyba to nie był jeszcze nasz czas. Może Olga była wtedy za młoda? Poza tym dystans między Ameryką a Polską jest ogromny, a wtedy był jeszcze większy, bo komunikacja była utrudniona…

O.: Mark powiedział mi, że on nie daje rady być w związku na odległość, że jestem wspaniałą osobą, to było cudowne lato, ale… I wtedy powiedział to zdanie, którego teraz okropnie się wstydzi: I think we need to explore other opportunities.

M.: Ogromny błąd. I bardzo tego żałuję. Ale nie chciałem, żeby Olga przeprowadzała się do Stanów, skoro nie byłem absolutnie pewny moich uczuć. To przecież big deal wyjechać dla miłości do innego kraju.

O.: Uniosłam się dumą. Ale tak naprawdę złamał mi serce. Byłam nieszczęśliwa przez kolejny rok, nic nie miało sensu. Jakby tego było mało, po kilku miesiącach od zerwania Mark zadzwonił, spytał, co słychać, i zrelacjonował, że zabrał jakąś kobietę na imprezę w ambasadzie, ale ona nie czuła się tam tak swobodnie jak ja. I na tym skończył się nasz kontakt telefoniczny.

Przez kolejne dwie dekady wysłaliśmy do siebie może cztery, pięć maili. To ja inicjowałam kontakt, na przykład składając mu kondolencje po śmierci ojca. Gdy były plany, że przyjedzie do Polski jako ambasador za kadencji Obamy, też za niego trzymałam kciuki, a nawet proponowałam wspólną kolację, wówczas już z naszymi rodzinami.

**

O.: Kto po latach odświeżył znajomość? 23 grudnia 2021 roku Mark miał przesłuchanie w Kongresie i został zatwierdzony na ambasadora USA w Polsce. Nasze media o tym huczały, a ja od razu zauważyłam, że pojawił się tam tylko z bratem.

M.: Dawno temu, gdy kandydat ubiegał się o stanowisko, oceniano też kompetencje jego żony. Z czasem ta konwencja zaczęła się łamać i ludzie wyjeżdżali na placówki sami, ich partnerzy zostawali w domu. Albo w ogóle byli singlami lub w związku jednopłciowym.

Na przykład nasza ambasadorka była w Ukrainie sama albo ambasador w Szwecji – jego partner większość czasu spędzał w Nowym Jorku. Ale generalnie uważam, że życie w parze na placówce jest łatwiejsze i piękniejsze, bo dzieli się to doświadczenie z kimś bliskim.

O.: Wysłałam mu mail z tytułem You made it – krótka wiadomość z gratulacjami. Mark odpisał: To say that I would like to catch up is to say nothing. Przypomniało mi się, jak przed laty w Waszyngtonie czułam się wolna i beztroska! Wcześniej mieszkałam w Bostonie, potem spędziłam kilka miesięcy we Francji. Życie było łatwe i przyjemne, trochę szalone, ale strasznie to lubiłam.

Nie wiem, może przyjazd Marka do Warszawy był dla mnie jakąś nadzieją: może jeszcze coś dobrego mnie czeka?

Na początku stycznia spotkałam się z moimi dwiema najbliższymi przyjaciółkami na noworocznego szampana. Powiedziałam im o tym, że Mark wraca. A potem: „Dobra, dziewczyny, wypijmy za to, żeby widzieć rzeczy takimi, jakie są, a nie fantazjować na ich temat”.

A one oczywiście: „Uuu, wiemy, co się wydarzy”. A ja: „Głupie jesteście, co wy w ogóle mówicie? Jestem w trakcie rozwodu, on ma swoje życie... i będzie ambasadorem Stanów Zjednoczonych. Takie rzeczy się nie zdarzają. Wypijmy za nasze życie, takie jakie jest”.

Ale zadzwonił.

Po tym telefonie od Marka czekałam na niego w restauracji Mielżyński na Mokotowie, nieźle zestresowana. Styczeń, ciemno, szaro, ja wciąż w emocjonalnym szoku w trakcie rozwodu.

M.: Wchodzę niepewnym krokiem do restauracji i widzę Olgę, bije od niej blask!

O.: No, nie wiem. Siedziałam w rozciągniętym swetrze, byłam wykończoną kobietą na życiowym zakręcie, która po prostu nie miała siły na udawanie, więc mówiła szczerze i spontanicznie.

M.: I nagle… rzucamy się sobie w ramiona. Miałem wrażenie, jakby wybuchła bomba! Byłem w szoku. Moi ochroniarze, którzy cały czas mnie obserwowali, gapili się z miną: kto to jest i co się tu, do cholery, dzieje? Mieli w dokumentach napisane, że ambasador Brzezinski jest singlem. A tu nagle coś takiego. Usiedliśmy z Olgą przy jednym z wysokich stolików. Zaproponowała, żebyśmy coś zjedli.

O.: On się krygował, nie chciał zamawiać, więc złożyłam zamówienie dla obojga. Wtedy się przyznał, że nie ma czym zapłacić.

M.: Nie miałem portfela, bo nie planowałem kolacji. Nie umiałem jeszcze używać Apple Pay.

O.: To było zabawne, bo kiedy poszedł do toalety, jego ochroniarz próbował mu pożyczyć pieniądze, mówiąc, że w Polsce kobieta nie powinna płacić.

M.: Olga nalegała.

O.: Powiedziałam: „Be my guest, nieczęsto zapraszam amerykańskiego ambasadora na kolację”. Mark na szczęście nie jest macho, choć oczywiście lubi być mężczyzną, który ogarnia sytuację.

M.: Odprowadziłem ją potem do znajomych, wsiadłem do samochodu i jedyne, co mogłem powiedzieć do siebie, to: I’m floored that we broke up. Jak mogłem zostawić taką kobietę?

Pomyślałem wtedy: to jest ta osoba. Kompletnie zwariowałem na jej punkcie.

O.: Byliśmy dwojgiem ludzi ciężko doświadczonych przez los. „Życie mnie rozjechało, ale jestem, bo szukam nadziei” – myślałam, a on zdawał się mówić to samo. To w towarzystwie Marka zaczęłam się uśmiechać. Po raz pierwszy od miesięcy.

M.: Spodziewałem się, że spotkam koleżankę z przeszłości, inteligentną, piękną i charyzmatyczną. Ale nie, że się zakocham. Było to skomplikowane, szczególnie że miesiąc później wybuchła wojna. Na przykład nie byłem pewien, czy Olga będzie się chciała zaangażować w przytłaczający rytm pracy misji w ambasadzie ani czy w ogóle się mną zainteresuje. Ja byłem całkowicie zaangażowany, w stu procentach.

Fot. materiały prasowe

Fot. materiały prasowe

Autopromocja

Przeczytaj źródło