Magda miała 19 lat, kiedy urodziła córkę. Nagle jej serce powiedziało "dość". "Mówili mojej rodzinie, żeby się żegnali"

10 godziny temu 3
Reklama 3 tysiące złotych na miesiąc.

Tekst zawiera prywatne opinie Magdaleny Gogól i opiera się na jej doświadczeniach.

Lekarze twierdzili: to tylko zmęczenie po porodzie. Jednak ciało mówiło coś innego

Magda z rozbrajającą szczerością przyznaje, że swoje życie dzieli na to przed i po porodzie. To pierwsze było całkiem w porządku, ale to drugie smakuje inaczej, jak urodzinowe ciastko, na które czeka się cały rok. — Dostałam drugą szansę, choć statystycznie miało mnie już nie być — mówi wprost.

— Do momentu porodu wszystko szło zgodnie z planem, ciąża przebiegała niemal książkowo, nie było nawet mowy o tym, że coś może pójść nie tak — mówi. Schody zaczęły się tuż po tym, jak na świecie pojawiła się Amelka, i to dosłownie, ponieważ nawet parę stopni stawało się dla Magdy przeszkodą nie do pokonania.

— Natychmiast po porodzie zaczęłam czuć się naprawdę źle, wręcz dramatycznie, tak jakby nagle wyczerpały mi się bateryjki — wspomina. — Lekarze i pielęgniarki tłumaczyli wszystko zmęczeniem. Mówili, że to normalne, że mogę być osłabiona, mniej wydajna. Ale to nie mijało — dodaje.

Oddział był przepełniony, więc Magdę wypisano do domu. Córeczka została w szpitalu, a ona miała codziennie dojeżdżać na karmienie. — Wyszłam z budynku i od razu zaczęłam kaszleć. To był taki kaszel, który wydawał się zwykłym przeziębieniem. Pomyślałam, że to przez zmęczenie, ale przeszło mi też przez myśl, że coś mnie bierze. Zaczęłam panikować, pomyślałam, że mogłabym zarazić córkę — opisuje Magda.

Z czasem było tylko gorzej. — W nocy nie mogłam spać. Każda próba położenia się kończyła się atakiem kaszlu. Pojawiło się krwioplucie, kołatanie serca, duszność, ale też ogromne zmęczenie — przyznaje młoda mama. Zwykłe wejście po schodach stało się dla niej wyzwaniem, mówienie sprawiało trudność. — Po każdym słowie musiałam łapać oddech. Nie byłam w stanie mówić i oddychać jednocześnie — dodaje.

Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideo

"Jeśli zostanie na SOR-ze, to umrze"

W końcu poszła do swojej lekarki rodzinnej. Powiedzieć, że EKG serca wyszło źle, to mało. Na SOR w Myślenicach trafiła prosto z gabinetu lekarskiego w stanie skrajnego wyczerpania. — Lekarze podejrzewali zapalenie płuc. Serce się powiększało, przestawało się kurczyć — tłumaczy.

Magda rodziła 9 października 2016 r. Do szpitala przyjechała 12 października o 21:30. Lekarze powiedzieli, że gdyby spóźniła się o 30 minut, byłoby po wszystkim. — Serce po prostu by pękło — mówi. Czy wcześniej na coś chorowała? — Nigdy — odpowiada krótko. Żadnych chorób, żadnych problemów, żadnych leków. Pisała maturę, cieszyła się życiem, przygotowywała się do nowej roli. Nic nie wskazywało na to, że w jej organizmie nastąpi samozapłon.

Wieczorem, podczas pamiętnej wizyty na SOR-ze w Myślenicach, lekarz prowadzący spojrzał na jej wyniki i powiedział wprost: "Albo pacjentka zostanie na SOR-ze i umrze, albo przewieziemy ją do Krakowa". Wybrał drugą opcję. — Dzięki temu dziś możemy rozmawiać — mówi cicho Magda. Trafiła do Krakowskiego Szpitala Specjalistycznego im. św. Jana Pawła II. Jak się później okazało, w najlepsze możliwe ręce.

"Natychmiast po porodzie zaczęłam czuć się naprawdę źle, wręcz dramatycznie".

"Natychmiast po porodzie zaczęłam czuć się naprawdę źle, wręcz dramatycznie".Archiwum prywatne

W Krakowie lekarze walczyli o każdą minutę. — Już słyszałam, że jestem zimna. Ale ja wszystko pamiętam. Witałam się z nimi, byłam świadoma. Tylko moje serce już nie chciało współpracować — wspomina. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że to dopiero początek drogi do jej powrotu do zdrowia.

Pierwszym przystankiem było ECMO — urządzenie, które zastępuje pracę serca i płuc, coś w rodzaju protezy. — Było ze mną przez tydzień, ale moje serce nie podjęło współpracy. Musieli je wyjąć. Potem znowu było źle, więc wszczepili kolejne ECMO — tłumaczy Magda. I wyjaśnia, że to bardzo inwazyjny zabieg, obciążony poważnymi powikłaniami dla pacjenta. U Magdy udał się dwa razy...

A potem zapadła decyzja: montujemy pompę LVAD.

Dostałam nowe serce. I nową szansę, by przeżywać Dzień Matki

— Nie było dawcy organu, a moje serce ledwo zipało, całkowicie odmówiło posłuszeństwa. Dzięki pompie mogłam żyć — opowiada. I opisuje: z brzucha wychodziła rurka, która była bezpośrednio podłączona do urządzenia schowanego w specjalnej torebce. Do tego cztery baterie — dwie zawsze w użyciu, kolejne dwie w ciągłym ładowaniu, żeby można było je natychmiast wymienić. — Jeśli bateria się rozładowała albo kabel się poluzował, pompa zaczynała wyć. I to nie był delikatny sygnał. To był alarm — jak syrena strażacka, nie do przeoczenia — śmieje się Magda.

Po roku życia z pompą LVAD jej serce zaczęło się zmieniać. — Zaczęło samo bić, zaczęło działać normalnie. Wzmocniło się dzięki lekom i ogromnemu zaangażowaniu lekarzy — precyzuje. Dzięki temu po roku "pozbyła" się swojej "towarzyszki" ukrytej w małej torebce. — Pompa zregenerowała lewą komorę serca, więc mogliśmy ją wyłączyć — cieszy się.

"Już słyszałam, że jestem zimna".

"Już słyszałam, że jestem zimna".Archiwum prywatne

Niestety, radość nie trwała długo. Wszystko zepsuło lekkie przeziębienie, u Magdy wdała się infekcja. — Lekarze powiedzieli, że przeszczep jest nieunikniony. Zostałam przyjęta na oddział w Krakowie, żeby czekać na nowe serce — mówi. To był koniec marca. — Czas dłużył się niemiłosiernie. W maju już bardzo chciałam wracać do domu. Córeczka była malutka, wszystko mnie wołało. Prosiłam lekarzy, żeby choć na jeden dzień mnie wypuścili — na Dzień Matki, 26 maja — dodaje Magda.

Nie zdążyli. Pewnego dnia Magda usłyszała: "Przeszczepiamy serce. Już, teraz, natychmiast".

— 18 maja dostałam nowe serce i nową szansę, żeby przeżywać Dzień Matki co roku — już z nowym sercem, bez trudności — cieszy się. Jednak choć wszczepiony organ dawał nadzieję, to przeszczep nie oznaczał końca walki. — Niestety mój organizm nie przyjął go od razu. Przeciwciała, które miałam w sobie, potraktowały je jak wroga — wspomina.

To nie był lekki odrzut. — Nie wystarczyła zmiana leków i powrót do domu. Musiałam leżeć w szpitalu przez miesiąc, dostawać duże dawki sterydów. Lekarze robili wszystko, żeby ustawić mój organizm do pionu. Bo on się buntował. To serce — choć cudowne, bo działające — nie było moje. I ciało to czuło — mówi Magda.

Odrzuty wracały. — Przez pięć lat, rok w rok, przechodziłam przez to samo. Pięć razy serce mówiło: "Sprawdzam". Ale z każdego odrzutu wychodziłam. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że mogłabym się potknąć i już nie wstać — Magda mówi bez cienia zawahania.

— Wierzyłam, że musi być dobrze. Że skoro dostałam tę szansę, to nie po to, żeby się poddać. I że jeśli tylko będę walczyć, to to serduszko zostanie ze mną — dodaje.

"Przez pięć lat, rok w rok, przechodziłam przez to samo".

"Przez pięć lat, rok w rok, przechodziłam przez to samo".Archiwum prywatne

"Proszę się pożegnać" — usłyszała jej rodzina. Ale ona nie zamierzała się poddawać

Jeszcze w Myślenicach lekarze rozkładali ręce. — Mówili mojej rodzinie, żeby się żegnali. Że nic już nie da się zrobić. Że to koniec — przyznaje Magda. W Krakowie było inaczej. — Lekarze wiedzieli, że mój stan jest beznadziejny, ale nie mówili mi tego wprost. Rozmawiali między sobą, a do mnie przychodzili z planem działania. Słyszałam: "Zrobimy taki zabieg, wprowadzimy takie leki". A ja, choć nie miałam pojęcia, co to wszystko znaczy, wierzyłam, że skoro coś robią, to znaczy, że jest nadzieja — dodaje.

Pytam, jak często słyszała od lekarzy, że to nie powinno się udać. W odpowiedzi słyszę: "Często". Lekarze przyznawali, że kilka razy się zatrzymała. Że operacje były dramatyczne. Że granica między życiem a śmiercią była cienka jak włos. — Ale oni nigdy nie dali mi tego odczuć. Zawsze mieli asa w rękawie — mówi z rozbrajającą szczerością.

Magda tak mocno wierzyła, że jej serce zacznie bić z pełną mocą, że nie zauważała chwilowych kryzysów. Wtedy przychodził do niej prof. Karol Wierzbicki, ten sam, który opiekował się nią na Oddziale Klinicznym Chirurgii Serca, Naczyń i Transplantologii Krakowskiego Szpitala Specjalistycznego im. św. Jan Pawła II, i pytał: "Co ty narobiłaś? Masz ciężki odrzut". — Nie mogłam w to uwierzyć — mówi Magda. Ale biopsja nie kłamała.

— Wierzę, że to, co myślimy, ma ogromne znaczenie. Że jeśli wierzymy, że się uda — to się uda. Nigdy nie pozwoliłam, żeby w mojej głowie wygrały te negatywne głosy. I może właśnie dlatego dziś mogę o tym opowiadać — przyznaje.

Nawet kiedy leżała już na stole operacyjnym, przygotowywana do przeszczepu, lekarze pytali, czy chce coś powiedzieć przed znieczuleniem. A ona odpowiadała: "Powodzenia", i zasypiała z uśmiechem, bez lęku, że coś może pójść nie tak.

"To nie moje serce. Ale dzięki niemu mogę żyć. I żyję najlepiej, jak potrafię"

Od przeszczepu minęło już kilka lat. Odrzuty ustały, ale życie z nowym sercem to wciąż codzienna uważność. — Leki biorę cały czas. To nie podlega dyskusji. One utrzymują moje serce przy życiu. I tak już zostanie — mówi Magda.

Wie, że musi słuchać swojego ciała. — Jeśli jestem zmęczona, to odpoczywam. Nieważne, ile rzeczy jest do zrobienia. Organizm jest ważniejszy. Lepiej się przespać dwie godziny niż trafić do szpitala z zagrożeniem życia — dodaje. I szybko tłumaczy, że nie ma rzeczy zakazanych — są tylko rzeczy, na które trzeba uważać. — Można podróżować, chodzić po górach, pływać, ćwiczyć. Trzeba tylko słuchać siebie. I ufać lekarzom. Bo oni naprawdę wiedzą, co robią — śmieje się.

"Mówili mojej rodzinie, żeby się żegnali. Że nic już nie da się zrobić. Że to koniec".

"Mówili mojej rodzinie, żeby się żegnali. Że nic już nie da się zrobić. Że to koniec".Archiwum prywatne

Dla niej przeszczep nie był końcem. — To nie był wyrok. To był nowy rozdział. Rozdział, w którym mogę żyć, być mamą, cieszyć się codziennością. I to jest najważniejsze — twierdzi.

Magda wie, że jej serce pochodzi od mężczyzny. Nie zna jego imienia, nie zna jego historii, nie wie, jaka była przyczyna jego śmierci. — W Polsce to niemożliwe, zabraniają tego procedury. Ale wiem, że to był ktoś, kto oddał mi życie. I że moje ciało musiało nauczyć się je przyjąć — mówi. Na początku to nie było łatwe: serce biło nierówno, organizm się buntował. Potrzeba było czasu, leków, rehabilitacji, ale i woli walki. — Ale z czasem zsynchronizowaliśmy się. Ja i ono. I dziś jesteśmy jednym — opowiada.

Zdarza się, że myśli o tym, co musiało się wydarzyć, by ona mogła żyć. — Tak, wiem, ktoś musiał umrzeć, żebym ja mogła żyć. Ale dzięki temu mogę być z córką. Mogę żyć. I to życie ma teraz zupełnie inny smak — dodaje.

Pytam, czy Amelka, dziś już dziewięciolatka, wie, że serce jej mamy nie należy do niej. — Wie, że mama ma nowe serce. Że czasem musi iść do szpitala. Że może być zmęczona. I że trzeba wtedy pomóc — mówi Magda. I dodaje: — Pyta mnie czasem: "Mamo, jak długo jeszcze będziesz żyła ze mną?". A ja jej odpowiadam zgodnie z prawdą: "Najdłużej, jak się da".

Co teraz? — dopytuję. — Teraz mogę żyć. Po prostu. I to jest najpiękniejsze. Mam drugą szansę. I jeśli coś mi się wcześniej nie podobało, mogę to zmienić. Mogę spełniać marzenia. Podróżować. Otworzyć firmę. Zacząć coś od nowa. Bo skoro udało mi się zmusić mój organizm, żeby przyjął obce serce, to znaczy, że mogę wszystko — kończy.

Przeczytaj źródło