"Kumulacja inwestycji". Ekonomistka tłumaczy, dlaczego Polska gospodarka błyszczy

2 tygodni temu 16

Grzegorz Siemionczyk, money.pl: Jeśli wierzyć państwa najnowszym prognozom, Polska będzie w tym i w przyszłym roku najszybciej rosnącą gospodarką Europy Środkowo-Wschodniej. Co więcej, perspektywy Polski nieco się poprawiły od poprzedniego raportu, z wiosny tego roku, podczas gdy rokowania innych państw – szczególnie Węgier i Słowacji – pogorszyły się. Co sprawia, że polska gospodarka się wyróżnia?

Beata Javorcik, główna ekonomistka Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju: Faktycznie, spośród dziewięciu państw środkowoeuropejskich i bałtyckich, w Polsce prognozujemy w tym i w przyszłym roku najwyższy wzrost PKB. Na drugim i trzecim miejscu są Chorwacja i Litwa. Przewaga Polski wynika m.in. z tego, że jest największym krajem w regionie. Dzięki temu ma bardziej zdywersyfikowaną gospodarkę, która jest mniej narażona na wstrząsy.

Przykładowo, Słowacja jest dużo bardziej uzależniona od przemysłu motoryzacyjnego, który jest teraz w trudnej sytuacji. To uzależnienie sprawiło też, że efektywna stawka celna na eksport do USA w przypadku Słowacji podskoczyła z 2,5 do około 12,5 proc., podczas gdy stawka celna na eksport z Polski wzrosła z 1,3 proc. do niespełna 4,9 proc.

Złoto, zegarki i biżuteria – jak inwestować w piękno?

Spośród państw, w których działa EBOR, tylko Azerbejdżan, który jest eksporterem aluminium, doświadczył większego skoku ceł niż Słowacja.

Drugim czynnikiem, który wyróżnia Polskę, są inwestycje publiczne, m.in. związane z energią ze źródeł odnawialnych oraz transportem. Te inwestycje są częściowo finansowane w ramach Krajowego Planu Odbudowy, którego realizacja zaczęła się z opóźnieniem, a musi zakończyć się w przyszłym roku. Nastąpiła więc pewna kumulacja wydatków inwestycyjnych.

To mocno kontrastuje z sytuacją na Węgrzech, gdzie unijne fundusze wciąż są zamrożone. Wzrost inwestycji w Polsce napędzają też duże wydatki na zbrojenia. Z naszej analizy wynika, że udział inwestycji w wydatkach na obronność zwiększył się z około 30 proc. w 2021 r. do 45 proc. w 2024 r.

Po trzecie, w Polsce wzrost popytu konsumpcyjnego nie nadążał ostatnio za wzrostem dochodów. Gospodarstwa domowe wciąż odbudowują oszczędności. To daje szansę na odbicie się konsumpcji, gdy nastroje się poprawią.

Węgry już trzeci rok z rzędu są w stagnacji, mimo tego, że nie zrezygnowały z importu surowców energetycznych z Rosji, co dla części innych państw Europy okazało się sporą barierą. To właśnie efekt odcięcia od unijnych funduszy i zarazem przestroga dla innych rządów, aby nie konfliktowały się z Brukselą?

Jedną z głównych przyczyn słabości Węgier jest recesja inwestycyjna, co rzeczywiście wiąże się częściowo z zamrożeniem unijnych funduszy. Inwestycje na Węgrzech nieznacznie wzrosły w 2022 r., ale w kolejnych dwóch latach zmalały łącznie o około 20 proc. I nadal idą w dół. Zapowiadane inwestycje chińskie mocno się opóźniają.

Do tego, podobnie jak Słowacja, Węgry są silnie wplecione w europejskie łańcuchy dostaw sektora motoryzacyjnego. A ryzyko wysokich ceł na eksport samochodów do USA zniechęciło do inwestycji w przemysł samochodowy w całej Europie. Na szczęście te cła, na mocy umowy handlowej między USA a UE, zostały już obniżone do 15 proc. Problemem pozostaje natomiast to, że węgierski eksport motoryzacyjny konkuruje z chińskim. Do tego, ze względu na podwyższoną wciąż inflację, stopy procentowe na Węgrzech utrzymywane są na dość wysokim poziomie 6,5 proc., co tłumi popyt konsumpcyjny.

Jeśli chodzi o konkurencję z Chinami, to z państwa analizy wynika, że Polska jest nią zagrożona nawet bardziej niż Węgry. Struktura naszego eksportu jest dość zbliżona do struktury chińskiego eksportu, a to podobieństwo się jeszcze zwiększa. Z kolei podobieństwo naszego eksportu do chińskiego importu nie jest duże i maleje. Jakie to będzie miało konsekwencje dla wyników polskiego handlu zagranicznego?

W krótkim terminie największe znaczenie dla polskiego handlu zagranicznego będzie miało to, co się stanie z europejskim eksportem do USA, szczególnie eksportem Niemiec, bo słaba koniunktura nad Renem negatywnie odbija się na polskim eksporcie.

Bezpośrednio Polska jest stosunkowo mało narażona na wzrost amerykańskich ceł. Ogólnie, cała Europa jest w relatywnie niezłej sytuacji, bo cła na import z UE będą w USA wyraźnie niższe niż na import z Chin – choć wyższe niż na import z Kanady czy Meksyku.

W niektórych krajach, w których działa EBOR, już widoczny jest wzrost eksportu do USA tych towarów, których eksport z Chin do USA maleje. Czyli w pewnym stopniu te kraje zyskują kosztem Chin. Ale negocjacje między USA a Chinami jeszcze się nie skończyły, więc to się może jeszcze zmienić. Niezależnie od tego, Chiny rzeczywiście mają strukturę eksportu nieco inną, niż wynikałoby to z ich poziomu rozwoju, zbliżoną do bardziej rozwiniętych państw. Konkurencja na rynkach eksportowych, na których obecna jest Polska, będzie się nasilała.

To jest źródłem obaw, że Chiny – wobec barier celnych w USA – przekierują swój eksport do Europy, wypierając z tego rynku polskich producentów. Jak temu przeciwdziałać? Na poziomie politycznym, tzn. zabiegać w UE o ograniczenie importu z Chin, czy raczej dążyć do zmiany struktury polskiego eksportu, o ile to w ogóle możliwe?

Tym problemem należy się zająć wielotorowo. Z jednej strony warto, aby UE zawierała umowy handlowe z innymi krajami, takie jak ta z Mercosurem (organizacją państw Ameryki Południowej). To ostatnie porozumienie może być kłopotliwe dla polskiego rolnictwa, ale będzie korzystne dla przemysłu. Pomoże firmom znaleźć nowe rynki zbytu. Ale zmiana struktury eksportu, aby stał się bardziej zaawansowany technologicznie, też jest konieczna.

Wracamy tu do rekomendacji z raportu byłego premiera Włoch Mario Draghiego, aby zwiększyć nakłady na badania i rozwój. Dyskurs w całej Europie przesunął się od kwestii konkurencyjności do obronności. Ale skoro pieniędzy na obronność jest coraz więcej, a na inne cele może ich brakować, to ważne jest, aby wydawać je mądrze. Chodzi o to, aby wydatki na obronność zwiększały też konkurencyjność gospodarki.

Debata publiczna w Polsce koncentruje się ostatnio na kondycji finansów publicznych. Wielu ekonomistów alarmuje, że przy tak szybkim wzroście gospodarczym, deficyt budżetowy przewyższający 6 proc. PKB nie ma żadnego uzasadnienia. Ale może to, że rozwijamy się szybciej niż większość państw Europy, zawdzięczamy właśnie ekspansywnej polityce fiskalnej?

W krótkim terminie rosnące wydatki publiczne z pewnością przyczyniają się do dobrej koniunktury w Polsce. Na dłuższą metę, jeśli wymuszą kiedyś zaciskanie pasa, mogą jednak koniunkturę schładzać. Kluczowe jest więc to, czy te dzisiejsze wydatki, finansowane wzrostem długu, będą miały pozytywny wpływ na przyszły wzrost.

A będą miały?

Będą, jeśli spora ich część zostanie wydana na badania i rozwój, na szeroko rozumianą obronność, czyli infrastrukturę, cyberbezpieczeństwo czy odnawialne źródła energii, które zwiększą autonomię energetyczną. Import broni natomiast nie przyspieszy wzrostu gospodarczego w przyszłości.

Dodatkowym ryzykiem związanym ze wzrostem długu publicznego jest to, że zwiększa wrażliwość Polski na zawirowania na rynkach finansowych. Obecnie polski rząd pożycza dość tanio, a i tak koszt obsługi długu – ze względu na jego wielkość – rośnie i sięga obecnie około 2 proc. PKB. Gdy na rynkach finansowych pojawi się awersja do ryzyka, inwestorzy zażądają wyższej premii za trzymanie obligacji takich państw jak Polska, co może doprowadzić do znaczącego wzrostu kosztów obsługi długu.

Jest już w zasadzie przesądzone, że dług sektora finansów publicznych Polski, liczony zgodnie z unijną definicją, przekroczy 60 proc. PKB. Konstytucyjny limit zadłużenia, który ustalono właśnie na tym poziomie, dotyczy jednak państwowego długu publicznego, który jest sporo niższy. Minister finansów będzie dokładał wszelkich starań, aby wzrost zadłużenia nie windował państwowego długu publicznego. Może zamiast tracić czas na te bezproduktywne zabiegi księgowe, należy po prostu zmienić albo zlikwidować konstytucyjny limit zadłużenia?

To nie jest dobry pomysł. Rządom, które muszą zabiegać o poparcie wyborców, bardzo trudno przychodzi ograniczanie wydatków publicznych.

Istnienie konstytucyjnego limitu zadłużenia sprawia, że rząd chcąc nie chcąc musi myśleć o kontroli wydatków. Zbliżanie się długu do tego limitu prowokuje dyskusję publiczną na ten temat, uświadamia wyborcom, że kiedyś będzie trzeba zacisnąć pasa. Można powiedzieć, że tego rodzaju ustawowe hamulce są sojusznikiem polityków, pozwalają im zrzucić odpowiedzialność za niepopularne decyzje.

Dzisiaj taka dyskusja faktycznie się toczy. Pojawia się wiele pomysłów na ograniczenie deficytu sektora finansów publicznych. Przykładowo, członek Rady Polityki Pieniężnej Ludwik Kotecki proponuje, aby podwyższyć podatki majątkowe, a jednocześnie przynajmniej czasowo zawiesić niektóre świadczenia społeczne lub wprowadzić do nich kryteria dochodowe. To dobre pomysły?

Dyskusja o długu publicznym jest w pewnym sensie dyskusją o transferze od młodego pokolenia do pokolenia dzisiejszych świadczeniobiorców. Młodemu pokoleniu powinno zależeć na tym, żeby dług publiczny, jeśli już go zaciągamy, finansował coś, co zwiększy potencjał wzrostowy gospodarki i w dużej części sam za siebie zapłaci.

Z naszych badań wynika, że tak faktycznie jest. Starsi wyborcy częściej opowiadają się za zwiększeniem wydatków na obronność i świadczenia społeczne niż młodsi, a młodsi z kolei częściej są za większymi nakładami na edukację. Problem w tym, że starsi wyborcy są bardziej aktywni. Na dłuższą metę to, jak będzie przebiegała publiczna debata o stanie finansów publicznych, będzie zależało od tego, na ile młodzi ludzie zmobilizują się, aby uczestniczyć w wyborach.

A jak ocenia pani propozycję prof. Grzegorz Kołodki, aby na wydatki zbrojeniowe przeznaczyć mniej więcej jedną piątą rezerw walutowych Polski, które sięgają niemal 1 bln zł? Rezerwy mają nam zapewniać bezpieczeństwo finansowe, a skoro rosnący dług publiczny miałby temu bezpieczeństwu zagrażać, to sięgnięcie do rezerw, aby ten dług ograniczyć, może być uzasadnione.

Taki krok byłby moim zdaniem bardzo ryzykowny. Obawiam się, że gdyby rząd raz sięgnął do rezerw walutowych, pojawiłaby się silna pokusa, aby zrobić to jeszcze raz. Trudno byłoby to zatrzymać.

Wróćmy jeszcze do kwestii szybkiego rozwoju Polski. Premier Donald Tusk podkreślał niedawno, że weszliśmy już do grona 20 największych gospodarek świata. Sceptycy mówią, że skoro jesteśmy taką potęgą gospodarczą, to dlaczego nie mamy żadnych rozpoznawalnych na całym świecie firm. Czy to rzeczywiście źle świadczy o naszym modelu rozwoju?

Bardziej niepokojące wydaje mi się to, że na liście dwóch tysięcy firm z największymi wydatkami na badania i rozwój nie ma ani jednej z Polski. Z naszego regionu na tej liście są przedsiębiorstwa ze znacznie mniejszych państw Europy Środkowo-Wschodniej, choć też tylko dwa: Krka ze Słowenii i Gedeon Richter z Węgier (obie firmy działają w branży farmaceutycznej – przyp. red.).

Czy to nie jest po prostu skutek tego, że polskie firmy, ze względu na spory rynek wewnętrzny, mają mniejszą motywację, aby rozwijać się też za granicą, a więc nie muszą być tak innowacyjne jak te z mniejszych państw?

Nawet jeśli ten czynnik odgrywa jakąś rolę, to nie tłumaczy niskiego poziomu wydatków na badania i rozwój w Polsce. Zresztą, tych wydatków nie muszą dokonywać krajowe przedsiębiorstwa. Na świecie, mniej więcej od lat 90. XX w., globalne firmy coraz większą część działalności badawczo-rozwojowej prowadzą w swoich filiach lub we współpracy z nimi.

Jeśli weźmiemy pod uwagę tylko najbardziej cenne patenty, czyli te zarejestrowane w USA, UE i Japonii, to szwajcarskie i holenderskie firmy mniej niż 10 proc. z takich patentów tworzą w swojej głównej siedzibie, a 40 proc. we współpracy z filiami. Pozostałych 50 proc. patentów pochodzi tylko z filii. To oczywiście skrajne przykłady, bo firmy z innych państw – szczególnie z Japonii i Korei Płd. – mniej entuzjastycznie podchodzą do takiej współpracy. Niemniej Polska ma potencjał, aby przyciągać więcej tego typu inwestycji.

Rozmawiał Grzegorz Siemionczyk, główny analityk money.pl

***

Prof. Beata Javorcik od 2019 roku jest główną ekonomistką Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. Na czas sprawowania tej funkcji zawiesiła pracę naukową. Wcześniej wykładała na Uniwersytecie Oksfordzkim. Była pierwszą kobietą, która uzyskała tytuł profesora ekonomii tej uczelni.

Przeczytaj źródło