Koalicja chętnych na wielkie zyski. Katarzyna Gójska o wizji wysłania polskich żołnierzy na Ukrainę

4 godziny temu 7

Wizja wysłania polskich żołnierzy na Ukrainę budzi ogromne emocje – trudno nie odnieść wrażenia, iż część polityków dała się zagonić w tej sprawie do narożnika, z którego nie potrafi lub boi się wydostać. Temat został wprowadzony do naszej debaty publicznej tak, by nim straszyć, a nie by o nim rozmawiać. Tymczasem jest o czym rozmawiać – a nawet więcej: sprawa dotyczy wielkich pieniędzy i wielkich szans.

Wojsko Polskie

fot. Filip Blazejowski - Gazeta Polska

Wojsko Polskie

Na początku jednak kilka faktów. Polskie wojsko od początku III RP uczestniczy w misjach zagranicznych (czasy PRL pomijam, bo kategorycznie odrzucam koncepcję, byśmy wiązali się kontynuacją z tym podporządkowanym Moskwie parapaństwowym tworem), w tym takich, które oznaczały po prostu udział w działaniach militarnych na wielką skalę oraz realne zagrożenie zdrowia i życia. Przez Afganistan przewinęło się ponad 33 tys. (to dane oficjalne) żołnierzy, a przez Irak – kilkanaście tysięcy. To najliczniejsze ekspedycje, ale oczywiście niejedyne. 

Ówczesne władze – różnych opcji – uznawały, iż wysłanie Wojska Polskiego nawet w egzotyczne i dalekie rejony jest dla nas opłacalne. Zacieśnia więzy sojusznicze, pozwala ulokować w miejscowych realiach polski biznes oraz oczywiście jest dla naszej armii unikatowym szkoleniem. Co się zatem wydarzyło, że w kontekście ewentualnego projektu wysłania wojsk sojuszniczych na Ukrainę oceniamy go – bez dyskusji – jako mniej opłacalny niż wysłanie naszych chłopców 60 km na północ od Kabulu? 
Może jednak warto sprawę rozważyć, przeanalizować na zimno, a nie kierować się emocjami związanymi choćby z tym, co myślimy o zachowaniu prezydenta Zełenskiego wobec Polski (ja oceniam je skrajnie źle) lub jak patrzymy na decyzje Kijowa wobec sprawy ekshumacji Polaków, ofiar ludobójstwa wołyńskiego (te z kolei postrzegam jako haniebne). Dlaczego? Bo ewentualne wysłanie polskich żołnierzy jako część misji stabilizacyjnej po podpisaniu umów pokojowych to nie działanie humanitarne, ale zabezpieczenie naszych polskich interesów. I nie chodzi tylko o bezpieczeństwo, lecz przede wszystkim o interesy gospodarcze. 

Naiwnością jest myślenie, iż kanclerz Niemiec planuje wysłanie Bundeswehry w odruchu serca, bo tak wzruszył się trwającą od lat wojną. Tak zwana koalicja chętnych to nie kółko zbawców Ukrainy. Jej nazwę można rozwinąć: koalicja chętnych do skorzystania z profitów związanych z odbudową Ukrainy. Jeśli niemieccy żołnierze znajdą się za naszą wschodnią granicą, to nie po to, by bić się z ruskimi, ale po to, by dopilnować odpowiedniego poziomu zakupów z niemieckich firm i skubnąć jak najwięcej z zasobów, jakimi dysponuje Kijów. Bezduszne i cyniczne? Na pewno, ale tak właśnie to najczęściej wygląda. 

I oto w tej rzeczywistości, w której inni gotują się do zabezpieczenia obecnością wojskową swoich wielkich interesów, wychodzimy my, Polacy, z wypowiedzianą od razu deklaracją, iż nigdzie się nie wybieramy. Nawet nie sprawdziliśmy potencjalnych profitów, nie oceniliśmy, ile by można na tym zarobić, ale krzyczymy „nie”, by za jakiś czas biadolić, iż zostaliśmy na lodzie. A jakim cudem miałoby być inaczej, skoro nawet nie podejmujemy gry? 

W poprzednim numerze „GP” Tomek Sakiewicz napisał: musimy być w tej grze. Tak! Musimy, bo to gra o wielkie wpływy i wielkie pieniądze, zatem zbrodnią jest wypisywanie się z niej na samym starcie. I żeby była jasność – inni będą tylko zacierać ręce, gdy Polacy będą utwierdzani w przekonaniu, że nie możemy wziąć udziału w rywalizacji o zyski z odbudowy Ukrainy. Tak, to jest rywalizacja, tak wielka, iż wiele państw chce zabezpieczyć swoje szanse w niej, wysyłając żołnierzy. Zatem jeśli nie weźmiemy w niej udziału, to przejdą nam koło nosa ogromne szanse na rozwój gospodarczy, wzmocnienie pozycji międzynarodowej czy bezpieczeństwo energetyczne. Naprawdę tego chcemy?
 

Przeczytaj źródło