Dwóch sześciolatków i pięciolatek zabili koleżankę. Dostali wsparcie psychologa i psychiatry

7 godziny temu 3
Reklama 3 tysiące złotych na miesiąc.

"Proszę pani, Silje leży w śniegu"

Gdy w październiku 1994 r. w norweskiej wiosce Rosten położonej na obrzeżach Trondheim spadł pierwszy śnieg, miejscowe dzieci zabrały ze sobą sanki i inne sprzęty, kierując się w stronę sosnowego zagajnika i pagórków.

Przestępczość w tamtym czasie w tej okolicy nie istniała, więc rodzice nie mieli powodów, by bać się o swoich synów i córki. Nawet wypadki drogowe praktycznie się tam nie zdarzały, a ograniczenie prędkości na jezdni wynosiło 30 km/h.

Droga z osiedla na górkę była prosta jak strzelił — Silje Redergard miała do przejścia ok. 100 metrów od swojego bloku. Wspięła się na stromy grzbiet porośnięty sosnami i przeskoczyła rów, kierując się w stronę boiska.

Feralnego popołudnia bawiła się z trzema chłopcami chłopcami z sąsiedztwa, dwoma sześciolatkami i pięciolatkiem. Mieli budować razem zamki i fortece, gdy nagle, z niezrozumiałych powodów, koledzy zwrócili się przeciwko dziewczynce i zaczęli ją atakować. Jeśli wierzyć ich zeznaniom, odgrywali walkę w zabawie. Szybko jednak okazało się, że to już przestały być żarty.

Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideo

Koledzy okładali ją pięściami, kopali, a gdy upadła — rzucali w nią kamieniami. Pięciolatka próbowała się wyrwać i uciekać — w biegu zgubiła buty i kurtkę, wpadła do kałuży. Jeden z napastników dogonił ją, zdarł z niej ubranie i kontynuował bicie, nie zważając na jej krzyki. Nieprzytomną dziewczynkę napastnicy zostawili w śniegu. Jak wykazała później sekcja zwłok, przyczyną śmierci Silje nie były odniesione obrażenia, a hipotermia.

Mieszkająca w sąsiedztwie kobieta, zaalarmowana przez syna (jak się później okazało — jednego ze sprawców) bezskutecznie próbowała ją reanimować. Na miejsce przyjechała karetka pogotowia, ale medycy mogli już tylko stwierdzić zgon dziecka.

Beate, mama dziewczynki, została zaalarmowana przez jedno z okolicznych dzieci. Usłyszała wtedy, że Silje leży w śniegu i "chyba nie żyje".

I nagle zrobiło się cicho

Choć początkowo lokalne redakcje przygotowywały do publikacji materiały dotyczące zbrodni, większość z nich ostatecznie się nie ukazała. Do druku trafiło tylko kilka. Tor Bordo, dziennikarz, który zajmował się sprawą, wskazał dwa powody. Po pierwsze — koniec końców stwierdzono, że w interesie społecznym jest resocjalizacja chłopców, ponieważ byli jeszcze tak młodzi, że mieli realną szansę na normalne życie w społeczeństwie. Po drugie, jak podkreślił, w Norwegii pogoń za sensacją może skończyć się źle dla samej gazety.

— Jeśli przekroczysz pewną granicę, sprzedaż spadnie, zamiast wzrosnąć — powiedział serwisowi news.bbc.co.uk.

Norweskie prawo nie przewiduje, by osoby poniże 15 roku życia mogły ponieść odpowiedzialność karną za swoje czyny, dlatego nie było żadnego procesu. Mogli nadal mieszkać ze swoimi rodzinami, nie niepokojeni przez nikogo — ich personalia nigdy nie zostały podane do publicznej wiadomości.

Cała trójka otrzymała opiekę psychologów, psychiatrów i pracowników społecznych. Aase Prytz-Sloettemen z biura służb ochrony dzieci tłumaczy, że profesjonaliści towarzyszyli młodocianym przestępcom wiele lat, dyskretnie asystując im podczas nauki szkolnej, do tego — lata terapii. Czy systemowe wsparcie w tym przypadku podziałało? Beate nie jest przekonana. Choć początkowo zaznaczała, że wybacza chłopcom, bo "nie można nie nienawidzić małych dzieci, niezależnie od tego, co zrobiły, bo one same nie rozumieją konsekwencji swoich czynów", po latach zmieniła zdanie.

W wywiadzie telewizyjnym przyznała, że to jednak niesprawiedliwe, że jej rodzina stała się poszkodowana i poniosła karę, a państwo otoczyło większą opieką sprawców i ich bliskich. Co więcej — jeden z nich, już wtedy dorosły mężczyzna, miał grozić jej nastoletnim dzieciom.

Opowiedziała, że nie zdecydowali się na przeprowadzkę, bo zawsze podobało im się życie w tej okolicy, ale do Trondheim, gdzie, według ich wiedzy, mieszka ów człowiek, raczej nie jeżdżą.

Małżeństwo Beate i Geira, rodziców Silje, nie przetrwało tej próby. Ojciec zamordowanej dziewczynki wyznał mediom, że do dziś ma problemy psychiczne, zmaga się z depresją. Podobnie jak była żona uważa, że nie otrzymał od państwa wystarczającej pomocy, czuł się pozostawiony samemu sobie.

Uzupełnia, że zgadzał się z tym, żeby nie odbierać chłopcom dzieciństwa i rodzin — jego zdaniem byli zbyt mali, by rozumieć, czego się dopuścili, dla nich to była zabawa.

Nagłówki nielicznych norweskich gazet, które w 1994 r. zdecydowały się sprawę opisać, krzyczały o "minimalnej dysfunkcji mózgu", rzekomo wykrytej u prowodyra ataku, która miałaby wyjaśniać skłonności do agresji. Tezie tej jednak stanowczo zaprzeczyli psychologowie, którzy mieli z nim kontakt.

Po protestach usunięto seriale z ramówki

Początkowo chłopcy próbowali zrzucić winę na niezidentyfikowanych nastolatków, którzy mieli zaatakować Silje (ten trop interpretacyjny powrócił w 2001 r., ale nie znaleziono wiarygodnych dowodów na udział osób trzecich w zbrodni), co mogłoby sugerować, że rozumieli, że postąpili źle i próbowali odsunąć od siebie odpowiedzialność.

Szef wydziału dochodzeń kryminalnych policji w Trondheim, Harald Moholt, uważał inaczej, przekonując, że "w tej sprawie nie ma podejrzanych, są tylko ofiary". W rozmowie z mediami ujawnił, że jego cała trójka nie rozumiała powagi sytuacji, podczas prób przesłuchań łatwo się rozpraszali, śpiewali piosenki dla dzieci, albo zaczynali rozmawiać o czymś innym.

Z kolei stołeczni politycy uważali, że musiał istnieć powód, dla którego kilkuletni chłopcy z tzw. dobrych domów zachowali się w ten sposób. Była premier, Gro Harlem Brundtland, wskazywała zgubny wpływ telewizji i brutalnych filmów adresowanych do dzieci.

Po fali protestów skandynawska komercyjna stacja telewizyjna TV3, nadająca z Londynu, zdecydowała się usunąć z ramówki serial "Power Rangers". Kolejną produkcją, która znalazła się na cenzurowanym, były "Wojownicze Żółwie Ninja".

Przeczytaj źródło