"Brzmisz jak Polak". Jak czołgamy naszych polityków za angielski

1 godzine temu 5

Jest rok 2020, kampania prezydencka. Rafał Trzaskowski odbywa spotkanie z wyborcami na Podlasiu. Po spotkaniu podchodzi do niego człowiek, przedstawia się jako Amerykanin z Wirginii i mówi: "Powiedział pan, że znajomość języka angielskiego jest bardzo ważna, jeżeli chce się być prezydentem. Ja uważam, tak jak powiedział premier [Morawiecki], że najważniejszy język to jest język interesów Polski". Trzaskowski odpowiada, a potem dodaje, że rozmówca wcale nie ma amerykańskiego akcentu, tylko "brzmi jak Polak". Wideo rozeszło się bardzo szeroko. Po pierwsze: była to kolejna odsłona absurdalnych prób zdyskredytowania kandydata KO (kampania 2020, były to złote czasy TVP Jacka Kurskiego). A po drugie: słowa "brzmisz jak Polak" sprawiły, że odezwały się w nas niesamowite złoża emocji… i kompleksów.

Trzaskowski, Sikorski, Komorowski

Rozważania o angielszczyźnie polityków mają w Polsce długą historię. Członkowie i sympatycy Koalicji Obywatelskiej ochoczo porównywali ze sobą najpierw angielski Trzaskowskiego i Dudy, a pięć lat później - angielski Rafała Trzaskowskiego i Karola Nawrockiego. (Tutaj, dla przykładu, materiał z oficjalnego profilu KO). Ale PiS też potrafi się śmiać z angielszczyzny oponentów politycznych. Dariusz Matecki nie posiadał się niedawno z zachwytu na widok tego, jak występ publiczny w języku angielskim przerósł wicepremiera Krzysztofa Gawkowskiego. 

Ale docinki o angielskim nie zaczęły się w ostatnich latach. W 2010 roku w prawyborach na kandydata PO na prezydenta rywalizowali Bronisław Komorowski i Radosław Sikorski. Sikorski podnosił wtedy, że prezydent czasem będzie musiał uczestniczyć w międzynarodowych szczytach, gdzie bez tłumacza trzeba walczyć o polskie interesy i o potężne pieniądze. Komorowski odpowiadał: "nie mam angielskiego z mocnym akcentem oksfordzkim, bo w czasie gdy Radosław Sikorski studiował za granicą, ja przesiadywałem w więzieniu". 

Ale o angielskim polityków rozmawiamy nie tylko na szczeblu prezydentów i królów Europy. Piętnaście lat temu w czasie ni mniej, ni więcej, tylko wyborów samorządowych na prezydenta Poznania dziennikarze "Głosu Wielkopolskiego" dzwonili do kandydatów i mówili po angielsku: "Dzień dobry, jestem dziennikarzem z Czech i piszę o wyborach w Polsce, w tym o Poznaniu, bo mam tutaj rodzinę". Reakcję kandydatów opisywano, w tekście pojawił się również ekspert oceniający, na jakim poziomie - A2, B2, C1 - są kandydaci. Proszenie lektorów angielskiego o ocenę angielszczyzny polityków to zresztą znana i wciąż lubiana medialna formuła. Podobne teksty ukazywały się choćby po ubiegłorocznych wystąpieniach Radosława Sikorskiego w ONZ. Dlaczego angielski polityków aż tak nas obchodzi?

Polska, Europa, pieniądz

Polska jest - piszę to bez oceny - krajem peryferii. Leżymy na wschodnich rubieżach sojuszy politycznych i wojskowych, jakimi są Unia Europejska i NATO. Przez ponad czterdzieści lat Zachód był dla Polek i Polaków zakazanym owocem, ziemią obiecaną, nieosiągalnym marzeniem. Wcześniej przez stulecia to właśnie z Zachodu płynęły do nas inspiracje w różnych dziedzinach nauki, sztuki, polityki. To my jeździliśmy na saksy na Zachód, a nie Zachód do nas. Nieważne, jak bardzo spróbujemy to utopić w sosie opowieści o wstawaniu z kolan, nieważne, że niedawno zostaliśmy oficjalnie 20. gospodarką świata. Większość z nas i tak nie całkiem wyzbyła się poczucia, że być Polakiem to być zawsze trochę biedniejszym, gorzej ubranym, mniej swobodnym na salonach. W tym kontekście swobodne mówienie po angielsku staje się demonstracją - okej, jestem z Polski, ale chociaż trochę, jedną nogą, ale jednak należę do tego lepszego świata. I to samo myślenie rozciągamy na polityków. 

Nie ma się co dziwić, że hasło "Brzmisz jak Polak" budzi w ludziach taką reakcję obronną. Że część osób zaczyna się zastanawiać: "Aha, jak Polak, najgorzej, a może to jest też o mnie, może ja też brzmię jak Polka?". Czepianie się akcentu to zresztą jedna z największa zmór językowego oceniactwa. Po pierwsze: to najłatwiej jest zauważyć na pierwszy rzut ucha, i nie trzeba samemu świetnie znać angielskiego, żeby szybko wydać wyrok, czy ktoś brzmi dobrze, czy nie. Po drugie: na akcent mamy relatywnie trochę mniejszy wpływ niż na inne elementy, na przykład na zasób słownictwa. Oczywiście, są bardzo zdolne jednostki, które są w stanie to przekroczyć, ale w wypadku znacznej liczby osób akcent mocno zależy od tego, w jakim wieku weszliśmy w kontakt ze środowiskiem danego języka. Rola wieku ekspozycji w kontekście tego, jak w wieku dorosłym ogarniamy fonologię obcego języka wychodzi w badaniach - ale i bez badań wiemy, które osoby mówią ze świetnym brytyjskim czy amerykańskim akcentem. Często czuć w tym po prostu dystynkcję klasową. Czuć prywatną szkołę, brytyjskie przedszkole, rodziców bogatszych niż nasi rodzice. Czuć pieniądz. I być może to właśnie dlatego naturalność i luz angielszczyzny Trzaskowskiego tak ludzi wkurza. Przypomina nam o czymś, czego sami nie mieliśmy.

A przecież dla zdecydowanej większości z nas angielski ma być po prostu komunikatywny. Podczas korporacyjnej zdzwonki nie chodzi o to, kto będzie najlepiej imitował księżną Dianę, tylko o to, żeby się dogadać. Owszem, akcent świadczy o naszych korzeniach - ale tak jest także wtedy, kiedy angielski to czyjś język ojczysty. To, czy ktoś jest ze Szkocji, Irlandii, Australii, Nigerii czy Stanów Zjednoczonych, też słychać. Wiele osób, dla których angielski jest drugim językiem, w ogóle nie próbuje na siłę zmieniać akcentu. Lwia część - dla przykładu - Francuzów czy Włochów nie czuje tej strasznej presji, żeby za wszelką cenę dążyć do brytyjskich czy amerykańskich standardów wymowy. Bo nie ma się czego wstydzić. Wszyscy skądś jesteśmy. 

"Co to ma znaczyć" to tworzony przez Martę Nowak solowy cykl materiałów w ramach podcastu "Co to będzie". Możecie go obejrzeć i posłuchać na YouTube, Spotify i Apple Podcasts.

Przeczytaj źródło